Obok pałacu świątynia… zamknięta… Na szczęście obiektyw aparatu mieści się idealnie w dziurze w bramie.
Tuż obok kompleksu pałacowego znajduje się najważniejsza w Phnom Penh świątynia Wat Ounalom. Prawdę mówiąc nie prezentuje się ona jakby miała być ona najważniejsza.
Spacerek biegnie trasą wzdłuż Mekongu. Władze Phnom Penh urządziły tutaj bardzo fajną promenadę z miejscem do ćwiczeń. Po drugiej stronie ulicy jest dużo barów i knajpek.
Postanowiłem, że trzeba się ochłodzić
;-) Zwróćcie uwagę na dziwną pojemność butelki coli.
Przed Państwem skyline Phnom Penh. Cały? Cały! Dwa wieżowce, jeden stary, drugi niedokończony (i nic się przy nim nie dzieje).
Nawet jeśli nie mają wieżowców, to nadrabiają na pewno wysokością krawężników. W niektórych miejscach nie da się podjechać bez pomocy…
Ja idę jednak dalej, aż w końcu trafiam do najdalszego punktu od mojego hotelu na mojej trasie. Jest to świątynia Wat Phnom.
Jeśli jesteś zza granicy, to wejście na górę kosztuje 1 USD. Na zboczu pod świątynią znajduje się ciekawy zegar i wielka rzeźba kobry – symbolu szczęścia.
Powolutku idę na górę… robiąc zdjęcia
;-)
Jesteśmy w środku. Wat Phnom oznacza górską pagodę. Nic dziwnego – jest to najwyższy obiekt religijny w mieście. Żeby zapewnić sobie szczęście wypada tutaj zostawić ofiarę, dlatego też każdy Budda ma swojego zaskórniaka.
Ostatni punkt programu to Central Market. Z zewnątrz przypomina mi trochę Halę Stulecia we Wrocławiu. No, trochę jest mniejszy
;-)
W środku to co zwykle na targowiskach – ciuchy, biżuteria, zegarki i trochę elektroniki. Jest też całe skrzydło z produktami domowymi.
Wracamy do hotelu. Panowie w wolnych chwilach oddają się grze w szachy (chyba szachy).
Natomiast uczniowie po ciężkim dniu siadają pod szkołą do obiadu na stołówce pod gołym niebem.
Idąc do hotelu zaglądam do kilku sklepów z elektroniką otaczających Central Market. Telefony komórkowe kosztują mniej więcej tyle samo co nowe egzemplarze w Polsce na allegro. W jednym ze sklepów (co ciekawe specjalizującym się w Apple) zobaczyłem, że leży na sprzedaż jakaś lustrzanka Pentax, wszedłem do środka i okazało się, że kosztuje ona 780 USD. Jest to dużo wyższy model od mojego aparatu i był to oczywiście nowy komplet, z pudełkiem i kompletem akcesoriów oraz międzynarodową gwarancją. Wydawało mi się to małą kwotą za akurat ten aparat, ale postanowiłem że sprawdzę w hotelu czy miałem rację.
Idę więc spacerkiem do hotelu. Po drodze mijam różne ministerstwa i biura rządowe – jest też jednostka przeciwdziałania korupcji w Kambodży, takie ichnie CBA. Także wiecie
;-) Jeśli coś ktoś wie, to ten tego… no… wrzucamy tutaj
;-)
Po drodze jeszcze kilka zdjęć na placu obok Pomnika Przyjaźni Kambodżańsko-Wietnamskiej.
W hotelu okazało się, że model aparatu, który widziałem wcześniej w sklepie najtaniej w Polsce można dostać za około 4400 zł, więc bez większego zastanawiania łapię kierowcę tuktuka i jedziemy do sklepu. Aparat oczywiście przetestowałem na moich obiektywach i wszystko było z nim w porządku. Czym prędzej go kupiłem i trzymając pudełko pod pachą wskoczyłem ucieszony jak dziecko do tuktuka mając nadzieję, że nie stwierdzą w sklepie, że się pomylili z tą ceną. Z resztą sklepikarze widząc mnie wsiadającego do tuktuka i to jak się cieszyłem też mieli niezły ubaw
:-)
Dzień 11 Siem Reap --> Singapur // TigerAir
Tak, tak – połowa wyjazdu minęła. Znowu zmiana miejsca – poprzedniego dnia rutynowo sprawdzałem moją rezerwację w Tiger Air… no właśnie – ucięło „ways” (to pierwszy tydzień w którym latają z odświeżonym wizerunkiem). Okazało się, że w mojej rozpisce czasowej wyjazdu nie poprawiłem zmiany godziny tego lotu, a umówiłem kierowcę tuk tuka godzinę za późno. No trudno, będzie musiał przeżyć. Wychodzę z hotelu, a tu nieee – stoi już skubany. Jak gdyby nigdy nic przepraszam go za spóźnienie (5 minut po pełnej godzinie – co z tego, że godzinie wcześniej niż się umówiliśmy) i jedziemy na lotnisko.
Trasa biegnie wzdłuż promenady nad Mekongiem, gdzie mimo wczesnej godziny (6.00 rano) ludzie już są aktywni.
Na lotnisko docieramy na dwie godziny przed planowaną godziną odlotu. Jak widać na FIDS-ie, wiele lotów jest tu odwoływanych. Na szczęście nie mój.
Nasz lot odprawiany jest na 3 stanowiska. Tigerair nie pobiera opłaty za checkin na lotnisku, gdyż na mało które loty pozwala się odprawić przez Internet. Na mój na pewno nie. Moje miejsce wybrałem sobie podczas rezerwacji (kosztowało to jakieś grosze) i jest to 29A
Na lotnisku za kontrolą bezpieczeństwa ceny są już iście zagraniczne – kanapka w kafejce to 5 USD. Kolejny odcinek relacji załadowany przez bezpłatne wifi, więc pora na boarding:
Idziemy do samolotu – nasz tygrysi A320 9V-TRH już czeka na przyjęcie pasażerów na pokład. Podpięty do rękawa – to miłe jak na LCC. Przechodząc przez bramkę zerknąłem na komputer obsługi gate’a i widzę, że zeskanowano już 24 karty pokładowe, 50 zostało. 74 osoby na pokładzie dają load factor tylko 41%. Duzo się naczytałem by uważać na limity bagażu podręcznego w TigerAir, bo są jak azjatycki Ryanair, ale nikt nic nie sprawdzał. Jak zwykle przechodziły takie "podręczne" że robiłem wielkie oczy.
Wnętrze A320 jak to A320 z nowszym wnętrzem
:-) Nie mam jak pisząc te słowa sprawdzić wieku tej maszyny, ale na pewno jest świeża.
Fotele są raczej twarde, a miejsca na nogi tyle co kot napłakał. Stewardessy co chwilę przypominają, że jak mało miejsca to za drobną opłatą zapraszają do rzędów z wyjściem ewakuacyjnym.
Na pokładzie wita nas kapitan Andrew i pierwszy oficer o tym samym imieniu. Zauważyłem, że w tanich liniach Azji lata bardzo dużo pilotów nie z tego kontynentu. Ci dwaj panowie to chyba Australijczycy sądząc po akcencie, ale pewności nie mam. Startujemy! Żegnamy Kambodżę.
Podsumowując – Kambodża jest bardzo wdzięcznym miejscem do zwiedzania. Przede wszystkim jest piękna, a kompleks Angkor to miejsce obowiązkowe dla każdego fana Azji. W kraju tym znajdziemy przesympatycznych i serdecznych ludzi, którzy będą próbowali wyciągnąć od turystów kilka dolarów, ale z uśmiechem na twarzy. Apropos dolarów – nie wpadnijcie na pomysł by wymieniać na lotnisku pieniądze na lokalną walutę. Tu wszędzie mile widziane są dolary amerykańskie (nawet bankomaty wypłacają USD). Dodatkowo unikniecie kosztów wymiany, bo lokalne kantory mają spread w granicach 20%. Kurs waluty jest ustalony stale względem dolara. 1 USD to 4000 KHR lub jak wolicie 10 000 KHR to 2,5 USD.
Lot trwa około 100 minut, w międzyczasie oczywiście serwis z płatnymi napojami i przekąskami. Co ciekawe po raz pierwszy spotkałem się z sytuacją w której przez głośniki padał zakaz spożywania napojów i jedzenia nie kupionego na pokładzie. Czas na podejście do lądowania – pogoda niemal idealna.
Widać już Singapur… pogoda już nie taka idealna…
iiii… wylądował
:-) Witamy na Changi International Airport.
Lotnisko wydaje się naprawdę przyjemne, ale zdjęcia porobię przy odlocie. Na lotnisku przesiadamy się w pociąg wahadłowy zielonej linii metra, który podwozi pasażerów dwie stacje do właściwej nitki metra. Tam przesiadamy się na pociąg do centrum. Koszt podróży w jedną stronę to około 2,5 SGD (1 SGD = ok. 2,70 PLN). Co ciekawe płacąc za bilet, który jest nagrywany na wielorazową kartę zbliżeniową (ale nie plastikową) doliczana jest opłata 0,10$ za wydanie karty. Przy zapłacie za trzeci bilet opłata ta jest zwracana, a przy opłacie za szósty i ostatni bilet odliczana jest zniżka 0,10$ za używanie tej samej karty. Kartę po szóstej przejażdżce można wyrzucić, bo więcej nie jest ona w stanie zapamiętać. Jadę do Chinatown, gdzie znajduje się mój hostel. Tu spędzam kilka godzin siedząc jak na szpilkach w zasięgu WiFi, bo moja dziewczyna dziś ma obronę swojej pracy licencjackiej. Udało się! Składam gratulacje na Skypie i ruszam w miasto! Chinatown w zachodzącym Słońcu prezentuje się naprawdę zacnie.
Znajdziecie tu przede wszystkim sklepy z chińskimi ciuchami, sklepy z pamiątkami, bary (w tym karaoke) i salony masażu. Nie brakuje też pracowni krawieckich, które z przyjemnością uszyją garnitur szyty na miarę w 8 godzin za 250 SGD (pewnie jak się wybierze lepszy materiał to za więcej, ale i tak tanio).
Pierwszy cel to świątynia Sri Mariamman, która jest ciekawa tylko ze względu na rzeźbę nad jej wejściem. Nie warto płacić 3 SGD za możliwość fotografowania w środku.
Dużo większą świątynią, znajdującą się kilka kroków dalej jest zaś świątynia relikwii zęba Buddy - Lai Chun Yuen.
Prawdę mówiąc nie przypominam sobie innej tak bogato urządzonej świątyni buddyjskiej…
Już zapada powoli zmrok, więc wsiadam do metra i jadę do serca Singapuru – Marina Bay. Gdy wyszedłem z „dziury” zabrałem się za testy nowej zabawki. Jest dobrze
:-)
Później spacerek wzdłuż brzegu Marina Bay. Z tej strony od której zacząłem (Raffle’s Place) brzeg jest usłany potwornie drogimi restauracjami, na które wiem że mnie nie stać
:-) Zamiast jeść więc homary idę dalej robiąc kolejne nocne zdjęcia.
Budynek po prawej stronie to słynne Marina Bay Sands – hotel połączony z ekskluzywnym centrum handlowym, kasynem, kinem. Słynny jest ze swojego basenu na górnym „talerzu” z którego pływając można podziwiać panoramę Singapuru. Idę w jego kierunku, liczę że jeszcze załapię się na wjazd na górę na taras widokowy. Po drodze jeszcze zdjęcie ścieżki olimpijskiej wraz z wieżowcami centrum biznesowego.
Aby wjechać na górę muszę przejść przez całe centrum handlowe, gdyż wejście na taras widokowy (szumnie nazwany SkyPark) znajduje się od strony wody w wieży numer 3 (czyli ostatnia wieża od strony od której idę). W centrum handlowym Shoppes (pisownia nazwy oryginalna) raczej nie spotkamy tanich marek. Są za to inne – np. włoski producent czapek i breloczków… oprócz tego chyba jeszcze samochody produkują, ale ich tu się nie kupi.
Ufff… na szczęście nie byłem za późno i udało się wjechać na górę. Wjazd na taras widokowy kosztuje 20 SGD, a sam taras czynny jest do 22.00. Wchodząc od razu jest się upominanym by nie zbliżać się do restauracji na górze, ani do basenu – te są tylko dla gości hotelowych. Nie można też używać statywów. Barierki wykonane są ze szkła i na szczęście mają dziury, które mogą służyć za podparcie dla obiektywu. Sam aparat oparłem o barierkę przerabiając trochę flexipoda
;-) A efekt jest taki:
Po drugiej stronie tarasu widać największy na Świecie diabelski młyn – Singapore Flyer. Odebrał on ten tytuł londyńskiemu London Eye.
Zanim wróciłem do hostelu obejrzałem jeszcze podświetlany most w kształcie helisy.
Dzień 12 Singapur
Deszczowy poranek nie zachęca do wygrzebania się z łóżka, ale nie po to tu przyjechałem by spać. Na szczęście zanim się przygotowałem do wyjścia z hostelu deszcz już ustał. Plan na dziś to zdjęcia na zielonym tle. Czemu na zielonym? Bo ruszam do najbardziej zewnętrznych punktów miasta jakie mam zaznaczone do obejrzenia w Singapurze, czyli do Ogrodu Chińskiego i Japońskiego oraz do Ogrodu Botanicznego. Po czym poznać, że ogród jest chiński? Na pewno po betonowym lwie przy wejściu!
7-piętrowa pagoda znajduje się w części chińskiej ogrodu, jednak moim zdaniem jest bardziej japońska niż chińska.
Również czekam na dalszą część. Dzięki za info o darmowy autobusie ze stacji metra, jak się okazało HIX Soho, w którum będę w listopadzie, również jest na liście i nie będę musiał tułać się z bagażami.Z niecierpliwością czekam na dalszą relację, szczególnie BKK, będę miał podobną ilość czasu.
tygrysm napisał:W Kuala Lumpur lądujemy na tymczasowym terminalu Low Cost Carrier Terminal (LCCT) z którego korzystają właśnie AirAsia i Tiger Airways. A sam terminal jest bardzo… lowcostowy
;-) Rządzi tu prowizorka i blacha falista.Do hali przylotów trzeba się przespacerować… długo przespacerować. Choć gdybym chciał to mógłbym skręcić do terminalu przylotów krajowych – nikt tego nie sprawdzał kto gdzie idzie i skąd, bo za dużo ludzi się kręciło
;-)Na całe szczęście ten akapit również już nieaktualny (tak jak w przypadku Doha), bo od maja Air Asia lata już z KLIA2, a nie LCCT.Fajna relacja - ciekawie się czyta.
:)tygrysm napisał:Postanowiłem, że trzeba się ochłodzić
;-) Zwróćcie uwagę na dziwną pojemność butelki coli.To dokładnie 10 uncji płynu (10 fl. oz.) - tylko skoro tak, to czemu zapisane w mililitrach.
:)
świetna podróż i relacja, jak zwykle
;)ale tej Twojej jeszcze nie czytałem a coś chyba tutaj źle linkuje:tygrysm napisał:Indie: indie-samolotami-i-pociagami-duzo-zdjec,215,5178
Mega relacja! Chyba najlepsza, jaką tutaj widziałem.Jak oceniasz - gdybyś miał lecieć 2. raz tą trasą, zmieniłbyś długość pobytu w poszczególnych miejscach? Coś byś całkowicie wyrzucił, a może coś dodał, czego nie planowałeś?
Arekkk, cieszę się, że Ci się podobało
:)Hmm... to po kolei (biorąc poprawkę na to, że jestem szybkim zwiedzaczem
;) ):- Hong Kong - absolutnie nie, ewentualnie bym dorzucił z ciekawości jeden dzień w Macau. Koleżanka, która tam była na wymianie mi powiedziała o jeszcze jednym miejscu na południu wyspy, więc ewentualnie +2 dni wliczając Macau.- Kuala Lumpur - jeden pełny dzień i jeden wieczór moim zdaniem na samo miasto wystarczy + ewentualnie 1 na Batu Caves- Singapur - nie zmieniłbym nic
:)- Kambodża - nie zmieniłbym nic jeśli chodzi o czas w miejscach w których byłem, ale chętnie bym dorzucił coś więcej do planu na kolejne dni
:)- Bangkok - z perspektywy czasu nie wiem czy w ogóle bym go nie wyrzucił z trasy i nie poleciał do Wietnamu lub Laosu. W zasadzie niczego ciekawego tam nie ma moim zdaniem. No, chyba, że ktoś szuka życia nocnego, to wtedy owszem
;-) Tajlandia jest chyba fajniejsza na wakacje w takich miejscach jak np. w Phuket lub Koh Samui.- Dubaj - warto zobaczyć, ale 2 dni to absolutny maks. Myślę, że nawet i jeden pełny dzień (nie piątek) by wystarczył
;-)
Fantastyczna relacja, czytałam z ogromną przyjemnością! Świetnie spędzona godzina, a zdjęcia bardzo profesjonalne - czekam na kolejne relacje
:) Jestem ciekawa, ile kosztowały wszystkie bilety lotnicze, ale to chyba nie ma sensu, skoro rezerwacje były zmieniane.
Jak zawsze ciekawa relacja i świetne zdjęcia. Tym bardziej, że wybieram się wkrótce w podobne rejony oraz także jestem miłośnikiem szybkiego zwiedzania
:D Myślisz, że jeśli chodzi o Angkor to wiele tam zobaczyłeś? Mam w planie przeznaczyć na zwiedzanie tylko 1 dzień, a na przykład w przewodniku Lonely Planet wyczytałem, żeby nawet nie myśleć o tym, żeby zwiedzać Angkor tylko w 1 dzień. Co oni tam wiedzą
;)
invasion, bardzo się cieszę
:)loty kosztowały następująco:WAW-DOH-HKG;BKK-DOH-DXB;DXB-DOH-WAW 2797 zł (ale nie ja płaciłem - mój poprzedni lot kosztował 1200 zł i dostałem zwrot różnicy)AirAsia Macau - KUL 124 PLN wliczając bagażAirAsia KUL - REP 260 PLN z bagażemCambodia Angkor Air REP-PNH 97,5 USD (można alternatywnie skorzystać z tanich autobusów)Tigerair PNH-SIN 95 USD z bagażemScoot SIN-BKK 295 PLN a bagażemkevin, dzięki!
:) Spokojnie 1 dzień Ci wystarczy
;-) a nawet 2/3 dnia na Angkor i reszta na samo Siem Reap. Zwłaszcza jeśli sobie ogarniesz drivera-przewodnika.
Rewelacyjny opis podróży. Piszesz go pod koniec każdego dnia czy po powrocie, a w trakcie dnia robisz notatki?Na niektórych zdjęciach widać dłuższe czasy, brałeś statyw czy korzystałeś z zastanych pomocy (murki)?
tygrysm nie zawiodłam się ale przyznaję, że ostatnia godzina w pracy umknęła mi na twojej relacji;p;p;p czekam na kolejne relacje;)osobiście kiedyś chciałabym wyjechać do Wietnamu i troszkę tam posiedzieć dłużej może jeszcze laos do tego;)
Obok pałacu świątynia… zamknięta… Na szczęście obiektyw aparatu mieści się idealnie w dziurze w bramie.
Tuż obok kompleksu pałacowego znajduje się najważniejsza w Phnom Penh świątynia Wat Ounalom. Prawdę mówiąc nie prezentuje się ona jakby miała być ona najważniejsza.
Spacerek biegnie trasą wzdłuż Mekongu. Władze Phnom Penh urządziły tutaj bardzo fajną promenadę z miejscem do ćwiczeń. Po drugiej stronie ulicy jest dużo barów i knajpek.
Postanowiłem, że trzeba się ochłodzić ;-) Zwróćcie uwagę na dziwną pojemność butelki coli.
Przed Państwem skyline Phnom Penh. Cały? Cały! Dwa wieżowce, jeden stary, drugi niedokończony (i nic się przy nim nie dzieje).
Nawet jeśli nie mają wieżowców, to nadrabiają na pewno wysokością krawężników. W niektórych miejscach nie da się podjechać bez pomocy…
Ja idę jednak dalej, aż w końcu trafiam do najdalszego punktu od mojego hotelu na mojej trasie. Jest to świątynia Wat Phnom.
Jeśli jesteś zza granicy, to wejście na górę kosztuje 1 USD. Na zboczu pod świątynią znajduje się ciekawy zegar i wielka rzeźba kobry – symbolu szczęścia.
Powolutku idę na górę… robiąc zdjęcia ;-)
Jesteśmy w środku. Wat Phnom oznacza górską pagodę. Nic dziwnego – jest to najwyższy obiekt religijny w mieście. Żeby zapewnić sobie szczęście wypada tutaj zostawić ofiarę, dlatego też każdy Budda ma swojego zaskórniaka.
Ostatni punkt programu to Central Market. Z zewnątrz przypomina mi trochę Halę Stulecia we Wrocławiu. No, trochę jest mniejszy ;-)
W środku to co zwykle na targowiskach – ciuchy, biżuteria, zegarki i trochę elektroniki. Jest też całe skrzydło z produktami domowymi.
Wracamy do hotelu. Panowie w wolnych chwilach oddają się grze w szachy (chyba szachy).
Natomiast uczniowie po ciężkim dniu siadają pod szkołą do obiadu na stołówce pod gołym niebem.
Idąc do hotelu zaglądam do kilku sklepów z elektroniką otaczających Central Market. Telefony komórkowe kosztują mniej więcej tyle samo co nowe egzemplarze w Polsce na allegro. W jednym ze sklepów (co ciekawe specjalizującym się w Apple) zobaczyłem, że leży na sprzedaż jakaś lustrzanka Pentax, wszedłem do środka i okazało się, że kosztuje ona 780 USD. Jest to dużo wyższy model od mojego aparatu i był to oczywiście nowy komplet, z pudełkiem i kompletem akcesoriów oraz międzynarodową gwarancją. Wydawało mi się to małą kwotą za akurat ten aparat, ale postanowiłem że sprawdzę w hotelu czy miałem rację.
Idę więc spacerkiem do hotelu. Po drodze mijam różne ministerstwa i biura rządowe – jest też jednostka przeciwdziałania korupcji w Kambodży, takie ichnie CBA. Także wiecie ;-) Jeśli coś ktoś wie, to ten tego… no… wrzucamy tutaj ;-)
Po drodze jeszcze kilka zdjęć na placu obok Pomnika Przyjaźni Kambodżańsko-Wietnamskiej.
W hotelu okazało się, że model aparatu, który widziałem wcześniej w sklepie najtaniej w Polsce można dostać za około 4400 zł, więc bez większego zastanawiania łapię kierowcę tuktuka i jedziemy do sklepu. Aparat oczywiście przetestowałem na moich obiektywach i wszystko było z nim w porządku. Czym prędzej go kupiłem i trzymając pudełko pod pachą wskoczyłem ucieszony jak dziecko do tuktuka mając nadzieję, że nie stwierdzą w sklepie, że się pomylili z tą ceną. Z resztą sklepikarze widząc mnie wsiadającego do tuktuka i to jak się cieszyłem też mieli niezły ubaw :-)
Dzień 11 Siem Reap --> Singapur // TigerAir
Tak, tak – połowa wyjazdu minęła. Znowu zmiana miejsca – poprzedniego dnia rutynowo sprawdzałem moją rezerwację w Tiger Air… no właśnie – ucięło „ways” (to pierwszy tydzień w którym latają z odświeżonym wizerunkiem). Okazało się, że w mojej rozpisce czasowej wyjazdu nie poprawiłem zmiany godziny tego lotu, a umówiłem kierowcę tuk tuka godzinę za późno. No trudno, będzie musiał przeżyć. Wychodzę z hotelu, a tu nieee – stoi już skubany. Jak gdyby nigdy nic przepraszam go za spóźnienie (5 minut po pełnej godzinie – co z tego, że godzinie wcześniej niż się umówiliśmy) i jedziemy na lotnisko.
Trasa biegnie wzdłuż promenady nad Mekongiem, gdzie mimo wczesnej godziny (6.00 rano) ludzie już są aktywni.
Na lotnisko docieramy na dwie godziny przed planowaną godziną odlotu. Jak widać na FIDS-ie, wiele lotów jest tu odwoływanych. Na szczęście nie mój.
Nasz lot odprawiany jest na 3 stanowiska. Tigerair nie pobiera opłaty za checkin na lotnisku, gdyż na mało które loty pozwala się odprawić przez Internet. Na mój na pewno nie. Moje miejsce wybrałem sobie podczas rezerwacji (kosztowało to jakieś grosze) i jest to 29A
Na lotnisku za kontrolą bezpieczeństwa ceny są już iście zagraniczne – kanapka w kafejce to 5 USD. Kolejny odcinek relacji załadowany przez bezpłatne wifi, więc pora na boarding:
Idziemy do samolotu – nasz tygrysi A320 9V-TRH już czeka na przyjęcie pasażerów na pokład. Podpięty do rękawa – to miłe jak na LCC. Przechodząc przez bramkę zerknąłem na komputer obsługi gate’a i widzę, że zeskanowano już 24 karty pokładowe, 50 zostało. 74 osoby na pokładzie dają load factor tylko 41%. Duzo się naczytałem by uważać na limity bagażu podręcznego w TigerAir, bo są jak azjatycki Ryanair, ale nikt nic nie sprawdzał. Jak zwykle przechodziły takie "podręczne" że robiłem wielkie oczy.
Wnętrze A320 jak to A320 z nowszym wnętrzem :-) Nie mam jak pisząc te słowa sprawdzić wieku tej maszyny, ale na pewno jest świeża.
Fotele są raczej twarde, a miejsca na nogi tyle co kot napłakał. Stewardessy co chwilę przypominają, że jak mało miejsca to za drobną opłatą zapraszają do rzędów z wyjściem ewakuacyjnym.
Na pokładzie wita nas kapitan Andrew i pierwszy oficer o tym samym imieniu. Zauważyłem, że w tanich liniach Azji lata bardzo dużo pilotów nie z tego kontynentu. Ci dwaj panowie to chyba Australijczycy sądząc po akcencie, ale pewności nie mam. Startujemy! Żegnamy Kambodżę.
Podsumowując – Kambodża jest bardzo wdzięcznym miejscem do zwiedzania. Przede wszystkim jest piękna, a kompleks Angkor to miejsce obowiązkowe dla każdego fana Azji. W kraju tym znajdziemy przesympatycznych i serdecznych ludzi, którzy będą próbowali wyciągnąć od turystów kilka dolarów, ale z uśmiechem na twarzy. Apropos dolarów – nie wpadnijcie na pomysł by wymieniać na lotnisku pieniądze na lokalną walutę. Tu wszędzie mile widziane są dolary amerykańskie (nawet bankomaty wypłacają USD). Dodatkowo unikniecie kosztów wymiany, bo lokalne kantory mają spread w granicach 20%. Kurs waluty jest ustalony stale względem dolara. 1 USD to 4000 KHR lub jak wolicie 10 000 KHR to 2,5 USD.
Lot trwa około 100 minut, w międzyczasie oczywiście serwis z płatnymi napojami i przekąskami. Co ciekawe po raz pierwszy spotkałem się z sytuacją w której przez głośniki padał zakaz spożywania napojów i jedzenia nie kupionego na pokładzie. Czas na podejście do lądowania – pogoda niemal idealna.
Widać już Singapur… pogoda już nie taka idealna…
iiii… wylądował :-) Witamy na Changi International Airport.
Lotnisko wydaje się naprawdę przyjemne, ale zdjęcia porobię przy odlocie. Na lotnisku przesiadamy się w pociąg wahadłowy zielonej linii metra, który podwozi pasażerów dwie stacje do właściwej nitki metra. Tam przesiadamy się na pociąg do centrum. Koszt podróży w jedną stronę to około 2,5 SGD (1 SGD = ok. 2,70 PLN). Co ciekawe płacąc za bilet, który jest nagrywany na wielorazową kartę zbliżeniową (ale nie plastikową) doliczana jest opłata 0,10$ za wydanie karty. Przy zapłacie za trzeci bilet opłata ta jest zwracana, a przy opłacie za szósty i ostatni bilet odliczana jest zniżka 0,10$ za używanie tej samej karty. Kartę po szóstej przejażdżce można wyrzucić, bo więcej nie jest ona w stanie zapamiętać. Jadę do Chinatown, gdzie znajduje się mój hostel.
Tu spędzam kilka godzin siedząc jak na szpilkach w zasięgu WiFi, bo moja dziewczyna dziś ma obronę swojej pracy licencjackiej. Udało się! Składam gratulacje na Skypie i ruszam w miasto! Chinatown w zachodzącym Słońcu prezentuje się naprawdę zacnie.
Znajdziecie tu przede wszystkim sklepy z chińskimi ciuchami, sklepy z pamiątkami, bary (w tym karaoke) i salony masażu. Nie brakuje też pracowni krawieckich, które z przyjemnością uszyją garnitur szyty na miarę w 8 godzin za 250 SGD (pewnie jak się wybierze lepszy materiał to za więcej, ale i tak tanio).
Pierwszy cel to świątynia Sri Mariamman, która jest ciekawa tylko ze względu na rzeźbę nad jej wejściem. Nie warto płacić 3 SGD za możliwość fotografowania w środku.
Dużo większą świątynią, znajdującą się kilka kroków dalej jest zaś świątynia relikwii zęba Buddy - Lai Chun Yuen.
Prawdę mówiąc nie przypominam sobie innej tak bogato urządzonej świątyni buddyjskiej…
Już zapada powoli zmrok, więc wsiadam do metra i jadę do serca Singapuru – Marina Bay. Gdy wyszedłem z „dziury” zabrałem się za testy nowej zabawki. Jest dobrze :-)
Później spacerek wzdłuż brzegu Marina Bay. Z tej strony od której zacząłem (Raffle’s Place) brzeg jest usłany potwornie drogimi restauracjami, na które wiem że mnie nie stać :-) Zamiast jeść więc homary idę dalej robiąc kolejne nocne zdjęcia.
Budynek po prawej stronie to słynne Marina Bay Sands – hotel połączony z ekskluzywnym centrum handlowym, kasynem, kinem. Słynny jest ze swojego basenu na górnym „talerzu” z którego pływając można podziwiać panoramę Singapuru. Idę w jego kierunku, liczę że jeszcze załapię się na wjazd na górę na taras widokowy. Po drodze jeszcze zdjęcie ścieżki olimpijskiej wraz z wieżowcami centrum biznesowego.
Aby wjechać na górę muszę przejść przez całe centrum handlowe, gdyż wejście na taras widokowy (szumnie nazwany SkyPark) znajduje się od strony wody w wieży numer 3 (czyli ostatnia wieża od strony od której idę). W centrum handlowym Shoppes (pisownia nazwy oryginalna) raczej nie spotkamy tanich marek. Są za to inne – np. włoski producent czapek i breloczków… oprócz tego chyba jeszcze samochody produkują, ale ich tu się nie kupi.
Ufff… na szczęście nie byłem za późno i udało się wjechać na górę. Wjazd na taras widokowy kosztuje 20 SGD, a sam taras czynny jest do 22.00. Wchodząc od razu jest się upominanym by nie zbliżać się do restauracji na górze, ani do basenu – te są tylko dla gości hotelowych. Nie można też używać statywów. Barierki wykonane są ze szkła i na szczęście mają dziury, które mogą służyć za podparcie dla obiektywu. Sam aparat oparłem o barierkę przerabiając trochę flexipoda ;-) A efekt jest taki:
Po drugiej stronie tarasu widać największy na Świecie diabelski młyn – Singapore Flyer. Odebrał on ten tytuł londyńskiemu London Eye.
Zanim wróciłem do hostelu obejrzałem jeszcze podświetlany most w kształcie helisy.
Dzień 12 Singapur
Deszczowy poranek nie zachęca do wygrzebania się z łóżka, ale nie po to tu przyjechałem by spać. Na szczęście zanim się przygotowałem do wyjścia z hostelu deszcz już ustał. Plan na dziś to zdjęcia na zielonym tle. Czemu na zielonym? Bo ruszam do najbardziej zewnętrznych punktów miasta jakie mam zaznaczone do obejrzenia w Singapurze, czyli do Ogrodu Chińskiego i Japońskiego oraz do Ogrodu Botanicznego.
Po czym poznać, że ogród jest chiński? Na pewno po betonowym lwie przy wejściu!
7-piętrowa pagoda znajduje się w części chińskiej ogrodu, jednak moim zdaniem jest bardziej japońska niż chińska.