I jeszcze widok w dół. Na górze po prawej znajduje się świątynia Po Lin (tłumaczenie Świątynia Cennego Kwiatu Lotosu). Niestety mój azjatycki fart chyba się za mną przywlekł z Japonii… jeśli jest świątynia to jest duża szansa, że jest w remoncie
;-)
Kolejnym celem jest Wistom Path (ścieżka mądrości), do której wiedzie prowadząca przez las ścieżka. Trasa powinna Wam zająć około 15 minut. Z resztą nie tylko ludzie tam chodzą.
Zwróćcie uwagę na tło – to krzaki herbaty. Klimat wyspy powoduje, że jest to jedyne miejsce w okolicy, które nadaje się do plantacji tego zioła. Widoki z góry prezentują się tak:
Ścieżka mądrości to 38 kaligrafii reprezentujących wersy Sutry Serca na 38 drewnianych palach ułożonych na zboczu wzgórza we wzór nieskończoności.
Chciałem jeszcze odwiedzić lokalną wioskę rybacką Tai O, lecz wyszedłem z hotelu zbyt późno i nie było by szans bym wrócił transportem publicznym pod dolną stację kolejki, a nie byłem pewny czy dojadę jakąkolwiek taksówką więc sobie musiałem odpuścić
:-( Wróciłem więc do miasta by uzupełnić mój zapas pamiątek. Po drodze oczywiście zdjęcia lokalnych ulicznych jadłodajni
Czas na powrót do hotelu by się odświeżyć po całym dniu na Słońcu. Wieczorem pomyślałem, że wypadałoby coś zjeść. Wychodzę z hotelu na polowanie za czymś dobrym, skręcam w lewo na główną ulicę i kątem oka ujrzałem mały podświetlany napis „heated meal market upstairs”, a do srebrnych drzwi wejściowych prowadziły ruchome schody. Otwieram drzwi i nie wierzę w to co widzę:
Tu jest prawdziwe jedzenie, a nie na przepełnionym turystami Temple Street
Zamówiłem danie z kurczaka i sajgonki (spring rolls).
To były najlepsze sajgonki jakie w życiu jadłem. Nie wypełnione tłuszczem jak te znane z polskich barów azjatyckich (chińczyków
;-) ), lecz delikatne, niemal rozpływające się w ustach z samymi warzywami wewnątrz. Jeśli chodzi o kurczaka to mam zupełnie odwrotne wrażenia. Był okropny, pocięty razem z kośćmi w środku. Zapomniałem podstawowej zasady z mojej wizyty w Chinach – tu nie je się kurczaków. Niezrażony wybrałem ze zdjęć wiszących na ścianie fajnie wyglądające mięsne szaszłyczki. Do wyboru miałem kilka rodzajów mięs i zdecydowałem się na wołowinę.
Były przepyszne! Delikatne, lekko-ostre. Takie jak być powinny. Ceny dań to od 20 do 40 HKD za cały posiłek łącznie z puszką 7UP’a zapłaciłem 130 HKD. Na Temple Street dzień wcześniej posiłek kosztował 102 HKD i obejmował jedno danie i butelkę wody.
Najedzony usiadłem do pisania tego co właśnie czytacie
:-) A jutro nie ma ociągania się, od rana ruszam w drogę na skraj Hong Kongu. Będzie też trochę lotniczo jeśli wszystko się uda.
Dzień 5 Hong Kong
Dzisiejszy dzień został zaplanowany trochę przeze mnie, trochę przez moją koleżankę Izę która była na wymianie studenckiej w Hong Kongu. Iza, jeśli czytasz tego posta to wielkie dzięki
:-)
Dzień zaczynam wcześnie – w planie świątynia do której nie mam do końca przekonania, ale zobaczymy. Jest to Świątynia Dziesięciu Tysięcy Buddów. Znalezienie jej nie jest takie proste – mi się nie udało za pierwszym razem. Aby tam trafić trzeba dojechać do stacji Sha Tin na błękitnej linii metra. Po wyjściu ze stacji należy trzymać się lewej strony i skręcić w pierwszą ulicę w lewo, a następnie w drugą w prawo (co nie jest kompletnie oznaczone). Jeśli pójdziecie prosto tak jak ja dotrzecie w takie miejsce:
Na początku myślałem, że to miejsce którego szukam. Rozciągało się ono na zboczu góry, co by się zgadzało z opisem że należy się wspiąć wysoko, aby dotrzeć do miejsca którego szukam. Nie zgadzały mi się tylko wszechobecne ruchome schody i windy… Po chwili zorientowałem się, że miejsce w którym jestem to cmentarz z urnami zmarłych.
Jednak nie poddawałem się i szukałem dalej – w końcu w prawym górnym rogu kompleksu cmentarnego zobaczyłem za płotem dwóch Europejczyków i kilka złotych posągów Buddy – to musiało być to! Szedłem wzdłuż płotu w dół, w końcu znalazłem małą furtkę oddzielającą teren cmentarza od drogi do Świątyni Tysiąca Buddów. Niestety zamknięta była na kłódkę, a słońce grzało niemiłosiernie – szybka decyzja – skaczę
;-) Nikt nie widział na szczęście, ale za to byłem we właściwym miejscu.
Powiem Wam szczerze, że droga pod górę w słońcu była upiorna. Gdybym musiał zejść na dół i zacząć od samego początku całą ścieżkę pod górę nie zdecydowałbym się.
Na terenie świątyni znajduje się nie 10, lecz około 13 tysięcy najróżniejszych figurek Buddy.
Na zewnątrz budynków znajdowały się same duże posągi, wewnątrz wszystkie ściany wysłane były malutkimi Buddami. Mogło być ich kilka tysięcy. Niestety zdjęć wewnątrz robić nie było wolno.
Droga w dół szła dużo przyjemniej niż pod górę. A mina turystów idących pod górę i widzących za każdym zakrętem ścieżki, że jeszcze nie widać jej końca była bezcenna.
Obiecałem Wam w ostatnim odcinku relacji, że będzie trochę lotniczo. Wyruszam więc na poszukiwania… Zacznę w okolicach stacji metra Lok Fu (zielona linia). Moim miejscem docelowym jest park Kowloon Tsai.
Dziś park ten jest centrum sportowym Kowloon – jest tu basen, korty do tenisa, boiska do piłki nożnej, place zabaw, ścieżki do biegania, ale mnie interesuje to co znajduje się tuż ponad boiskami.
Przyjrzyjcie się – to pozostałości słynnej szachownicy służącej do naprowadzania samolotów na podejściu na słynny pas 13. Żeby tam wylądować samolot najpierw musiał zniżać kierując się na północny wschód lecąc nad zatłoczoną zatoką i bardzo gęsto zabudowanym Kowloonem. Gdy samolot zbliżył się do szachownicy, należało wykonać zwrot o 47 stopni w prawo cały czas zniżając. Samolot w tym momencie był tylko dwie mile od progu pasa startowego, wchodząc w zakręt był na mniej niż 300 m wysokości (na ogół około 200), a wychodził z niego na wysokości 140 stóp (43 metry). Ten manewr nazywany był „Hong Kong Turn” lub „Checkboard Turn”. Właśnie od tej szachownicy.
Później jadę jeszcze na wybrzeże tuż obok miejsca, gdzie wcześniej znajdował się pas startowy na Kai Tak, by zobaczyć co tam zostało z lotniska. Ale nie wiele zostało. Kończona jest za to budowa dużego terminalu oceanicznego dla wycieczkowców. Gdzieś w rogu widać jeszcze starą wieżę kontrolną i jakieś elementy lotniskowe pomalowane w szachownicę. Chciałem dotrzeć na wysokość pozostałości pasa startowego, ale się nie da – wszystko zagrodzone z powodu modernizacji nabrzeża.
Na koniec dnia jadę do Sai Kung, miasteczka na obrzeżach terytoriów Hong Kongu. Słynie ono ze swoich owoców morza i najlepszych restauracji z wyżej wymienionymi w całym Hong Kongu. Przy okazji jest to świetne miejsce dla mieszkańców miasta do ucieczki przed tłokiem jaki w nim panuje. Najlepiej dojechać tam minibusem (light bus) nr 1 lub 1A ze stacji Choi Hung (zielona nitka).
Wsiadając do busa płacimy jedną stawkę niezależnie od miejsca docelowego – jest ona widoczna za szybą kierowcy oraz nad maszynką do płatności. Należy wrzucić dokładnie wyliczoną kwotę (koniecznie monetami!) do tej srebrnej maszynki, która układa monety przy szybie tak, by kierowca mógł je policzyć. Później wciska przycisk i pieniądze wpadają do kasetki. Za trasę w jedną stronę do Sai Kung płaci się 8 HKD.
Busik może zabrać na pokład 16 osób i gdy na pokładzie jest komplet, nie będzie się zatrzymywał na przystankach by zabrać kolejnych oczekujących. Aby wysiąść trzeba zasygnalizować kierowcy (chyba najlepiej po chińsku) chęć zatrzymania się. On na znak potwierdzenia macha ręką i się zatrzymuje na najbliższym przystanku. Ja na szczęście nie musiałem nic mówić, bo jechałem do przystanku końcowego. A na miejscu w marinie zastałem takie widoczki:
No i rzeczone restauracje
Wszystko dziś na pewno jest świeże
W życiu nie widziałem tak wielkich krabów…
Miejcie tylko na uwadze, że powyższe restauracje uchodzą za drogie, choć nie mam wątpliwości że pewnie sobie na to zasłużyły jakością serwowanych potraw. Ja na dziś mam jednak zupełnie inne plany kulinarne
:-) Na koniec jeszcze spacerek po mieście – raczej nic ciekawego – taki kurorcik z typowymi sklepami dla tych miejsc.
Jeśli macie cały dzień to znajoma poleca wybrać się na plażę oddaloną godzinę spacerkiem od miasta. Podobno jest wspaniała. Ja niestety nie mogę, muszę wracać do Hong Kongu.
W drodze powrotnej usiadłem z tyłu busika i zauważyłem dwie ciekaw rzeczy. Za niezapięcie pasów można trafić na 3 miesiące do aresztu (nikt nie miał zapiętych
;-) )…
… oraz zauważyłem prędkościomierz umieszczony tak, by wszyscy mogli widzieć czy kierowca przekracza prędkość czy nie. Z resztą nawet jak by przekroczył, to fotoradary są tu dosłownie co chwilę.
Ostatnia rzecz, którą należy zrobić w Hong Kongu to odwiedzić słynną restaurację Tim Ho Wan, która jest najprawdopodobniej najtańszą restauracją na Świecie, która dostała gwiazdkę Michelin’a. Oto jak tam trafić: jedziecie zieloną lub czerwoną linią metra do stacji Prince Edward. Wychodzicie wyjściem A (stadion) i skręcacie w prawo. Dochodzicie do dużego skrzyżowania z rozwidleniem, ale idziecie cały czas przedłużeniem ulicy wzdłuż której szliście. Po drugiej stronie ulicy wypatrujecie tego znaku z zielonymi literami na białym tle. Jesteście na miejscu!
Restauracja wygląda wewnątrz tak. Ja akurat nie musiałem czekać na miejsce, ale podobno kolejki do wejścia nie są tutaj rzadkością.
Na początek wręczony zostaje kupon zamówienia (totolotek?
;-) ) na którym zaznaczamy co byśmy chcieli zjeść.
Moje wybory to: sajgonki z krewetkami i czosnkiem, gotowane na parze pierożki z wieprzowiną i krewetkami oraz to co każdy zamawia i z czego ta knajpa słynie: pieczone bułeczki nadziewane wieprzowiną BBQ. Na pierwsze zamówione danie czekałem niecałe 10 minut. Były to sajgonki.
Słuchajcie, jeśli dzień wcześniej jadłem najlepsze sajgonki w życiu to nie wiem jak nazwać te – wrócę od Polski i nie będę w stanie jeść tych tłustych polskich odpowiedników sajgonek
;-) Niedługo później stół był już zastawiony kompletem dań.
Pierożki pieczone na parze nie przekonały mnie, ale bułeczki z nadzieniem BBQ przyrządzone lekko na słodko…
… niebo w gębie! Warto było tu przyjść. A na koniec też miła niespodzianka – rachunek łącznie z puszką napoju gazowanego oraz herbatą (zestaw obowiązkowy
;-) ) wyniósł 72 HKD czyli 32 złote. Najedzony i szczęśliwy wracam do hotelu przed zmrokiem, jutro będzie trzeba wcześnie wstać…
Dzień 6 Hong Kong --> Macau (MFM) --> Kuala Lumpur (KUL) AirAsia
Dzień zaczął się dla mnie bardzo wcześnie, gdyż musiałem się dostać do Macau na lot AirAsia do Kuala Lumpur który to miał godzinę wylotu ustaloną na 10.40. Oznaczało to wypłynięcie z portu HK-Macau Ferry Terminal o 6.30. Oto SIDS (od ship?
:-) )
Płynę szybkim katamaranem firmy Cotai Waterjet. Zdecydowałem się właśnie na tego przewoźnika, gdyż oferuje on rejsy do portu Taipa, znajdującego się tuż obok lotniska w Macau. Dodatkowo dopłaciłem 80 HKD aby płynąć klasą Cotai First, gdyż gdzieś wyczytałem, że jednym z przywilejów tej klasy jest wyjście z promu przed pozostałymi pasażerami, dzięki czemu jest się pierwszym przy kontroli paszportowej, która w Macau idzie ponoć bardzo powoli.
W terminalu promowym w Hong Kongu stawiam się trochę przed 5.40, nie ma jeszcze nikogo ale sytuacja się zmienia w ciągu około 10 minut – ni z tego ni z owego ze wszystkich stron zaczęły nadciągać tłumy wycieczkowiczów z wycieczek zorganizowanych do Macau. Zrobił się tłum. O godzinie 6.00 otworzyły się drzwi do strefy dla pasażerów i ukonstytuowała się kolejka do kontroli biletów. Na szczęście miałem swój wydrukowany bilet elektroniczny w ręku i miła pani wyłapała mnie z kolejki i zaprosiła do kolejki obok… pustej
:-) Natychmiast mnie odprawiła i zaprosiła jako pierwszego do odprawy paszportowej. Jak wspaniale
:-) Po drodze do nabrzeża zrobiłem zdjęcie mojego kota (nazwijmy go tak roboczo
;-) ) gotowego do drogi.
Dostaję od Pani w bramce przypisane miejsce przy oknie – 7A na górnym pokładzie. Kabina klasy Cotai First wygląda tak:
Miejsca na nogi jest dużo więcej niż potrzeba, a fotele są bardzo wygodne… rozsiadam się i czekam, a tu nagle krzyki i nerwowe ruchy załogi – nasz katamaran się popsuł i trzeba na szybko przerzucić wszystkich pasażerów do innego. Tak też się dzieje. Było oczywiście trochę zamieszania, ale ląduję z powrotem w fotelu 7A innego „kota”. Tym razem ruszamy. Hong Kong żegna mnie deszczem…
Jaki jest dla mnie Hong Kong? Niesamowicie przyjazny do zwiedzania – wszystkie napisy są powtórzone po angielsku, ludzie są mili i pomocni i nie zachowują się jak typowi Azjaci np. w Chinach. Jest kultura – nie ma plucia na ulicach, głośnego zachowywania się, przepychania się – z mojego punktu widzenia ludzie tu są poziom wyżej niż Chińczycy. A sam Hong Kong nazwałbym najbardziej europejskim z azjatyckich miast. Nie ma tu szoku kulturowego po przylocie, ja jako miłośnik nowoczesnych miast od razu się tu poczułem dobrze.
Ale płyńmy do Macau – miła stewardessa pyta o napój jakiego mam ochotę się napić i czy wolę do jedzenia zupkę chińską o smak kurczaka, czy owoców morza. Wybór pada na tę drugą. Chwilę później wszystko ląduje na moim stoliczku.
Dodam, że gdy wypiłem spirte’a zostałem od razu zapytany czy może chciałbym jeszcze – wszystko na koszt firmy (jak już wcześniej sam zapłaciłem
;-) ). Do Taipa docieramy spóźnieni o tyle samo ile później wypłynęliśmy – dokładnie kwadrans. Droga do lotniska to 1600 metrów wzdłuż płotu, ale z plecakiem wybrałem drogę leniwca – taxi kosztowało 15 MOP, czyli może 7 złotych. Lotnisko całkiem przyjemne, nieduże.
Odprawa AirAsia odbywała się w samym rogu terminalu. Odprawiane są dwa loty przy dwóch oddzielnych stanowiskach, są też dwa wspólne stanowiska drop off, tylko idzie jakoś strasznie wolno. Osoba przede mną chyba po raz pierwszy leciała samolotem, bo nie mogła zrozumieć do czego służy karta pokładowa. Ze mną poszło już szybciej
;-) Zostałem tylko poproszony o wydruk potwierdzenia lotu wylotowego z Malezji.
Na samym lotnisku nie ma nic ciekawego, jest tylko kilka sklepów raczej drogich marek i salonik biznesowy, do którego wszedłem na kartę Priority Pass na drugie śniadanie.
Długo nie posiedziałem, bo chciałem zrobić zdjęcia samolotów i oto co zastałem: pasiasta lowcostowa konkurencja AirAsia
W tle zaparkowany A321 Air Macau
A tymczasem się rozpadało… i w tym deszczu wylądował mój Airbus A320 9M-AQQ z sharkletami. Jest to pierwszy egzemplarz A320 z tym dodatkiem jaki kiedykolwiek dostarczono liniom lotniczym
:-) Szczęście mi dopisuje.
Również czekam na dalszą część. Dzięki za info o darmowy autobusie ze stacji metra, jak się okazało HIX Soho, w którum będę w listopadzie, również jest na liście i nie będę musiał tułać się z bagażami.Z niecierpliwością czekam na dalszą relację, szczególnie BKK, będę miał podobną ilość czasu.
tygrysm napisał:W Kuala Lumpur lądujemy na tymczasowym terminalu Low Cost Carrier Terminal (LCCT) z którego korzystają właśnie AirAsia i Tiger Airways. A sam terminal jest bardzo… lowcostowy
;-) Rządzi tu prowizorka i blacha falista.Do hali przylotów trzeba się przespacerować… długo przespacerować. Choć gdybym chciał to mógłbym skręcić do terminalu przylotów krajowych – nikt tego nie sprawdzał kto gdzie idzie i skąd, bo za dużo ludzi się kręciło
;-)Na całe szczęście ten akapit również już nieaktualny (tak jak w przypadku Doha), bo od maja Air Asia lata już z KLIA2, a nie LCCT.Fajna relacja - ciekawie się czyta.
:)tygrysm napisał:Postanowiłem, że trzeba się ochłodzić
;-) Zwróćcie uwagę na dziwną pojemność butelki coli.To dokładnie 10 uncji płynu (10 fl. oz.) - tylko skoro tak, to czemu zapisane w mililitrach.
:)
świetna podróż i relacja, jak zwykle
;)ale tej Twojej jeszcze nie czytałem a coś chyba tutaj źle linkuje:tygrysm napisał:Indie: indie-samolotami-i-pociagami-duzo-zdjec,215,5178
Mega relacja! Chyba najlepsza, jaką tutaj widziałem.Jak oceniasz - gdybyś miał lecieć 2. raz tą trasą, zmieniłbyś długość pobytu w poszczególnych miejscach? Coś byś całkowicie wyrzucił, a może coś dodał, czego nie planowałeś?
Arekkk, cieszę się, że Ci się podobało
:)Hmm... to po kolei (biorąc poprawkę na to, że jestem szybkim zwiedzaczem
;) ):- Hong Kong - absolutnie nie, ewentualnie bym dorzucił z ciekawości jeden dzień w Macau. Koleżanka, która tam była na wymianie mi powiedziała o jeszcze jednym miejscu na południu wyspy, więc ewentualnie +2 dni wliczając Macau.- Kuala Lumpur - jeden pełny dzień i jeden wieczór moim zdaniem na samo miasto wystarczy + ewentualnie 1 na Batu Caves- Singapur - nie zmieniłbym nic
:)- Kambodża - nie zmieniłbym nic jeśli chodzi o czas w miejscach w których byłem, ale chętnie bym dorzucił coś więcej do planu na kolejne dni
:)- Bangkok - z perspektywy czasu nie wiem czy w ogóle bym go nie wyrzucił z trasy i nie poleciał do Wietnamu lub Laosu. W zasadzie niczego ciekawego tam nie ma moim zdaniem. No, chyba, że ktoś szuka życia nocnego, to wtedy owszem
;-) Tajlandia jest chyba fajniejsza na wakacje w takich miejscach jak np. w Phuket lub Koh Samui.- Dubaj - warto zobaczyć, ale 2 dni to absolutny maks. Myślę, że nawet i jeden pełny dzień (nie piątek) by wystarczył
;-)
Fantastyczna relacja, czytałam z ogromną przyjemnością! Świetnie spędzona godzina, a zdjęcia bardzo profesjonalne - czekam na kolejne relacje
:) Jestem ciekawa, ile kosztowały wszystkie bilety lotnicze, ale to chyba nie ma sensu, skoro rezerwacje były zmieniane.
Jak zawsze ciekawa relacja i świetne zdjęcia. Tym bardziej, że wybieram się wkrótce w podobne rejony oraz także jestem miłośnikiem szybkiego zwiedzania
:D Myślisz, że jeśli chodzi o Angkor to wiele tam zobaczyłeś? Mam w planie przeznaczyć na zwiedzanie tylko 1 dzień, a na przykład w przewodniku Lonely Planet wyczytałem, żeby nawet nie myśleć o tym, żeby zwiedzać Angkor tylko w 1 dzień. Co oni tam wiedzą
;)
invasion, bardzo się cieszę
:)loty kosztowały następująco:WAW-DOH-HKG;BKK-DOH-DXB;DXB-DOH-WAW 2797 zł (ale nie ja płaciłem - mój poprzedni lot kosztował 1200 zł i dostałem zwrot różnicy)AirAsia Macau - KUL 124 PLN wliczając bagażAirAsia KUL - REP 260 PLN z bagażemCambodia Angkor Air REP-PNH 97,5 USD (można alternatywnie skorzystać z tanich autobusów)Tigerair PNH-SIN 95 USD z bagażemScoot SIN-BKK 295 PLN a bagażemkevin, dzięki!
:) Spokojnie 1 dzień Ci wystarczy
;-) a nawet 2/3 dnia na Angkor i reszta na samo Siem Reap. Zwłaszcza jeśli sobie ogarniesz drivera-przewodnika.
Rewelacyjny opis podróży. Piszesz go pod koniec każdego dnia czy po powrocie, a w trakcie dnia robisz notatki?Na niektórych zdjęciach widać dłuższe czasy, brałeś statyw czy korzystałeś z zastanych pomocy (murki)?
tygrysm nie zawiodłam się ale przyznaję, że ostatnia godzina w pracy umknęła mi na twojej relacji;p;p;p czekam na kolejne relacje;)osobiście kiedyś chciałabym wyjechać do Wietnamu i troszkę tam posiedzieć dłużej może jeszcze laos do tego;)
Z góry świetnie widać wybrzeże wyspy
I jeszcze widok w dół. Na górze po prawej znajduje się świątynia Po Lin (tłumaczenie Świątynia Cennego Kwiatu Lotosu). Niestety mój azjatycki fart chyba się za mną przywlekł z Japonii… jeśli jest świątynia to jest duża szansa, że jest w remoncie ;-)
Kolejnym celem jest Wistom Path (ścieżka mądrości), do której wiedzie prowadząca przez las ścieżka. Trasa powinna Wam zająć około 15 minut. Z resztą nie tylko ludzie tam chodzą.
Zwróćcie uwagę na tło – to krzaki herbaty. Klimat wyspy powoduje, że jest to jedyne miejsce w okolicy, które nadaje się do plantacji tego zioła.
Widoki z góry prezentują się tak:
Ścieżka mądrości to 38 kaligrafii reprezentujących wersy Sutry Serca na 38 drewnianych palach ułożonych na zboczu wzgórza we wzór nieskończoności.
Chciałem jeszcze odwiedzić lokalną wioskę rybacką Tai O, lecz wyszedłem z hotelu zbyt późno i nie było by szans bym wrócił transportem publicznym pod dolną stację kolejki, a nie byłem pewny czy dojadę jakąkolwiek taksówką więc sobie musiałem odpuścić :-(
Wróciłem więc do miasta by uzupełnić mój zapas pamiątek. Po drodze oczywiście zdjęcia lokalnych ulicznych jadłodajni
Czas na powrót do hotelu by się odświeżyć po całym dniu na Słońcu. Wieczorem pomyślałem, że wypadałoby coś zjeść. Wychodzę z hotelu na polowanie za czymś dobrym, skręcam w lewo na główną ulicę i kątem oka ujrzałem mały podświetlany napis „heated meal market upstairs”, a do srebrnych drzwi wejściowych prowadziły ruchome schody. Otwieram drzwi i nie wierzę w to co widzę:
Tu jest prawdziwe jedzenie, a nie na przepełnionym turystami Temple Street
Zamówiłem danie z kurczaka i sajgonki (spring rolls).
To były najlepsze sajgonki jakie w życiu jadłem. Nie wypełnione tłuszczem jak te znane z polskich barów azjatyckich (chińczyków ;-) ), lecz delikatne, niemal rozpływające się w ustach z samymi warzywami wewnątrz. Jeśli chodzi o kurczaka to mam zupełnie odwrotne wrażenia. Był okropny, pocięty razem z kośćmi w środku. Zapomniałem podstawowej zasady z mojej wizyty w Chinach – tu nie je się kurczaków. Niezrażony wybrałem ze zdjęć wiszących na ścianie fajnie wyglądające mięsne szaszłyczki. Do wyboru miałem kilka rodzajów mięs i zdecydowałem się na wołowinę.
Były przepyszne! Delikatne, lekko-ostre. Takie jak być powinny. Ceny dań to od 20 do 40 HKD za cały posiłek łącznie z puszką 7UP’a zapłaciłem 130 HKD. Na Temple Street dzień wcześniej posiłek kosztował 102 HKD i obejmował jedno danie i butelkę wody.
Najedzony usiadłem do pisania tego co właśnie czytacie :-) A jutro nie ma ociągania się, od rana ruszam w drogę na skraj Hong Kongu. Będzie też trochę lotniczo jeśli wszystko się uda.
Dzień 5 Hong Kong
Dzisiejszy dzień został zaplanowany trochę przeze mnie, trochę przez moją koleżankę Izę która była na wymianie studenckiej w Hong Kongu. Iza, jeśli czytasz tego posta to wielkie dzięki :-)
Dzień zaczynam wcześnie – w planie świątynia do której nie mam do końca przekonania, ale zobaczymy. Jest to Świątynia Dziesięciu Tysięcy Buddów. Znalezienie jej nie jest takie proste – mi się nie udało za pierwszym razem. Aby tam trafić trzeba dojechać do stacji Sha Tin na błękitnej linii metra. Po wyjściu ze stacji należy trzymać się lewej strony i skręcić w pierwszą ulicę w lewo, a następnie w drugą w prawo (co nie jest kompletnie oznaczone). Jeśli pójdziecie prosto tak jak ja dotrzecie w takie miejsce:
Na początku myślałem, że to miejsce którego szukam. Rozciągało się ono na zboczu góry, co by się zgadzało z opisem że należy się wspiąć wysoko, aby dotrzeć do miejsca którego szukam. Nie zgadzały mi się tylko wszechobecne ruchome schody i windy… Po chwili zorientowałem się, że miejsce w którym jestem to cmentarz z urnami zmarłych.
Jednak nie poddawałem się i szukałem dalej – w końcu w prawym górnym rogu kompleksu cmentarnego zobaczyłem za płotem dwóch Europejczyków i kilka złotych posągów Buddy – to musiało być to! Szedłem wzdłuż płotu w dół, w końcu znalazłem małą furtkę oddzielającą teren cmentarza od drogi do Świątyni Tysiąca Buddów. Niestety zamknięta była na kłódkę, a słońce grzało niemiłosiernie – szybka decyzja – skaczę ;-) Nikt nie widział na szczęście, ale za to byłem we właściwym miejscu.
Powiem Wam szczerze, że droga pod górę w słońcu była upiorna. Gdybym musiał zejść na dół i zacząć od samego początku całą ścieżkę pod górę nie zdecydowałbym się.
Na terenie świątyni znajduje się nie 10, lecz około 13 tysięcy najróżniejszych figurek Buddy.
Na zewnątrz budynków znajdowały się same duże posągi, wewnątrz wszystkie ściany wysłane były malutkimi Buddami. Mogło być ich kilka tysięcy. Niestety zdjęć wewnątrz robić nie było wolno.
Droga w dół szła dużo przyjemniej niż pod górę. A mina turystów idących pod górę i widzących za każdym zakrętem ścieżki, że jeszcze nie widać jej końca była bezcenna.
Obiecałem Wam w ostatnim odcinku relacji, że będzie trochę lotniczo. Wyruszam więc na poszukiwania… Zacznę w okolicach stacji metra Lok Fu (zielona linia). Moim miejscem docelowym jest park Kowloon Tsai.
Dziś park ten jest centrum sportowym Kowloon – jest tu basen, korty do tenisa, boiska do piłki nożnej, place zabaw, ścieżki do biegania, ale mnie interesuje to co znajduje się tuż ponad boiskami.
Przyjrzyjcie się – to pozostałości słynnej szachownicy służącej do naprowadzania samolotów na podejściu na słynny pas 13. Żeby tam wylądować samolot najpierw musiał zniżać kierując się na północny wschód lecąc nad zatłoczoną zatoką i bardzo gęsto zabudowanym Kowloonem. Gdy samolot zbliżył się do szachownicy, należało wykonać zwrot o 47 stopni w prawo cały czas zniżając. Samolot w tym momencie był tylko dwie mile od progu pasa startowego, wchodząc w zakręt był na mniej niż 300 m wysokości (na ogół około 200), a wychodził z niego na wysokości 140 stóp (43 metry). Ten manewr nazywany był „Hong Kong Turn” lub „Checkboard Turn”. Właśnie od tej szachownicy.
Obejrzyjcie:
https://www.youtube.com/watch?v=3PCOcyt7BPI
https://www.youtube.com/watch?v=OtnL4KYVtDE
Później jadę jeszcze na wybrzeże tuż obok miejsca, gdzie wcześniej znajdował się pas startowy na Kai Tak, by zobaczyć co tam zostało z lotniska. Ale nie wiele zostało. Kończona jest za to budowa dużego terminalu oceanicznego dla wycieczkowców. Gdzieś w rogu widać jeszcze starą wieżę kontrolną i jakieś elementy lotniskowe pomalowane w szachownicę. Chciałem dotrzeć na wysokość pozostałości pasa startowego, ale się nie da – wszystko zagrodzone z powodu modernizacji nabrzeża.
Link do pełnego zdjęcia: https://www.dropbox.com/s/dksgqpscyetdznu/Panorama.JPG
Na koniec dnia jadę do Sai Kung, miasteczka na obrzeżach terytoriów Hong Kongu. Słynie ono ze swoich owoców morza i najlepszych restauracji z wyżej wymienionymi w całym Hong Kongu. Przy okazji jest to świetne miejsce dla mieszkańców miasta do ucieczki przed tłokiem jaki w nim panuje. Najlepiej dojechać tam minibusem (light bus) nr 1 lub 1A ze stacji Choi Hung (zielona nitka).
Wsiadając do busa płacimy jedną stawkę niezależnie od miejsca docelowego – jest ona widoczna za szybą kierowcy oraz nad maszynką do płatności. Należy wrzucić dokładnie wyliczoną kwotę (koniecznie monetami!) do tej srebrnej maszynki, która układa monety przy szybie tak, by kierowca mógł je policzyć. Później wciska przycisk i pieniądze wpadają do kasetki. Za trasę w jedną stronę do Sai Kung płaci się 8 HKD.
Busik może zabrać na pokład 16 osób i gdy na pokładzie jest komplet, nie będzie się zatrzymywał na przystankach by zabrać kolejnych oczekujących. Aby wysiąść trzeba zasygnalizować kierowcy (chyba najlepiej po chińsku) chęć zatrzymania się. On na znak potwierdzenia macha ręką i się zatrzymuje na najbliższym przystanku. Ja na szczęście nie musiałem nic mówić, bo jechałem do przystanku końcowego. A na miejscu w marinie zastałem takie widoczki:
No i rzeczone restauracje
Wszystko dziś na pewno jest świeże
W życiu nie widziałem tak wielkich krabów…
Miejcie tylko na uwadze, że powyższe restauracje uchodzą za drogie, choć nie mam wątpliwości że pewnie sobie na to zasłużyły jakością serwowanych potraw. Ja na dziś mam jednak zupełnie inne plany kulinarne :-) Na koniec jeszcze spacerek po mieście – raczej nic ciekawego – taki kurorcik z typowymi sklepami dla tych miejsc.
Jeśli macie cały dzień to znajoma poleca wybrać się na plażę oddaloną godzinę spacerkiem od miasta. Podobno jest wspaniała. Ja niestety nie mogę, muszę wracać do Hong Kongu.
W drodze powrotnej usiadłem z tyłu busika i zauważyłem dwie ciekaw rzeczy. Za niezapięcie pasów można trafić na 3 miesiące do aresztu (nikt nie miał zapiętych ;-) )…
… oraz zauważyłem prędkościomierz umieszczony tak, by wszyscy mogli widzieć czy kierowca przekracza prędkość czy nie. Z resztą nawet jak by przekroczył, to fotoradary są tu dosłownie co chwilę.
Ostatnia rzecz, którą należy zrobić w Hong Kongu to odwiedzić słynną restaurację Tim Ho Wan, która jest najprawdopodobniej najtańszą restauracją na Świecie, która dostała gwiazdkę Michelin’a. Oto jak tam trafić: jedziecie zieloną lub czerwoną linią metra do stacji Prince Edward. Wychodzicie wyjściem A (stadion) i skręcacie w prawo. Dochodzicie do dużego skrzyżowania z rozwidleniem, ale idziecie cały czas przedłużeniem ulicy wzdłuż której szliście. Po drugiej stronie ulicy wypatrujecie tego znaku z zielonymi literami na białym tle. Jesteście na miejscu!
Restauracja wygląda wewnątrz tak. Ja akurat nie musiałem czekać na miejsce, ale podobno kolejki do wejścia nie są tutaj rzadkością.
Na początek wręczony zostaje kupon zamówienia (totolotek? ;-) ) na którym zaznaczamy co byśmy chcieli zjeść.
Moje wybory to: sajgonki z krewetkami i czosnkiem, gotowane na parze pierożki z wieprzowiną i krewetkami oraz to co każdy zamawia i z czego ta knajpa słynie: pieczone bułeczki nadziewane wieprzowiną BBQ. Na pierwsze zamówione danie czekałem niecałe 10 minut. Były to sajgonki.
Słuchajcie, jeśli dzień wcześniej jadłem najlepsze sajgonki w życiu to nie wiem jak nazwać te – wrócę od Polski i nie będę w stanie jeść tych tłustych polskich odpowiedników sajgonek ;-) Niedługo później stół był już zastawiony kompletem dań.
Pierożki pieczone na parze nie przekonały mnie, ale bułeczki z nadzieniem BBQ przyrządzone lekko na słodko…
… niebo w gębie! Warto było tu przyjść. A na koniec też miła niespodzianka – rachunek łącznie z puszką napoju gazowanego oraz herbatą (zestaw obowiązkowy ;-) ) wyniósł 72 HKD czyli 32 złote. Najedzony i szczęśliwy wracam do hotelu przed zmrokiem, jutro będzie trzeba wcześnie wstać…
Dzień 6 Hong Kong --> Macau (MFM) --> Kuala Lumpur (KUL) AirAsia
Dzień zaczął się dla mnie bardzo wcześnie, gdyż musiałem się dostać do Macau na lot AirAsia do Kuala Lumpur który to miał godzinę wylotu ustaloną na 10.40. Oznaczało to wypłynięcie z portu HK-Macau Ferry Terminal o 6.30. Oto SIDS (od ship? :-) )
Płynę szybkim katamaranem firmy Cotai Waterjet. Zdecydowałem się właśnie na tego przewoźnika, gdyż oferuje on rejsy do portu Taipa, znajdującego się tuż obok lotniska w Macau. Dodatkowo dopłaciłem 80 HKD aby płynąć klasą Cotai First, gdyż gdzieś wyczytałem, że jednym z przywilejów tej klasy jest wyjście z promu przed pozostałymi pasażerami, dzięki czemu jest się pierwszym przy kontroli paszportowej, która w Macau idzie ponoć bardzo powoli.
W terminalu promowym w Hong Kongu stawiam się trochę przed 5.40, nie ma jeszcze nikogo ale sytuacja się zmienia w ciągu około 10 minut – ni z tego ni z owego ze wszystkich stron zaczęły nadciągać tłumy wycieczkowiczów z wycieczek zorganizowanych do Macau. Zrobił się tłum. O godzinie 6.00 otworzyły się drzwi do strefy dla pasażerów i ukonstytuowała się kolejka do kontroli biletów. Na szczęście miałem swój wydrukowany bilet elektroniczny w ręku i miła pani wyłapała mnie z kolejki i zaprosiła do kolejki obok… pustej :-) Natychmiast mnie odprawiła i zaprosiła jako pierwszego do odprawy paszportowej. Jak wspaniale :-) Po drodze do nabrzeża zrobiłem zdjęcie mojego kota (nazwijmy go tak roboczo ;-) ) gotowego do drogi.
Dostaję od Pani w bramce przypisane miejsce przy oknie – 7A na górnym pokładzie. Kabina klasy Cotai First wygląda tak:
Miejsca na nogi jest dużo więcej niż potrzeba, a fotele są bardzo wygodne… rozsiadam się i czekam, a tu nagle krzyki i nerwowe ruchy załogi – nasz katamaran się popsuł i trzeba na szybko przerzucić wszystkich pasażerów do innego. Tak też się dzieje. Było oczywiście trochę zamieszania, ale ląduję z powrotem w fotelu 7A innego „kota”. Tym razem ruszamy. Hong Kong żegna mnie deszczem…
Jaki jest dla mnie Hong Kong? Niesamowicie przyjazny do zwiedzania – wszystkie napisy są powtórzone po angielsku, ludzie są mili i pomocni i nie zachowują się jak typowi Azjaci np. w Chinach. Jest kultura – nie ma plucia na ulicach, głośnego zachowywania się, przepychania się – z mojego punktu widzenia ludzie tu są poziom wyżej niż Chińczycy. A sam Hong Kong nazwałbym najbardziej europejskim z azjatyckich miast. Nie ma tu szoku kulturowego po przylocie, ja jako miłośnik nowoczesnych miast od razu się tu poczułem dobrze.
Ale płyńmy do Macau – miła stewardessa pyta o napój jakiego mam ochotę się napić i czy wolę do jedzenia zupkę chińską o smak kurczaka, czy owoców morza. Wybór pada na tę drugą. Chwilę później wszystko ląduje na moim stoliczku.
Dodam, że gdy wypiłem spirte’a zostałem od razu zapytany czy może chciałbym jeszcze – wszystko na koszt firmy (jak już wcześniej sam zapłaciłem ;-) ). Do Taipa docieramy spóźnieni o tyle samo ile później wypłynęliśmy – dokładnie kwadrans. Droga do lotniska to 1600 metrów wzdłuż płotu, ale z plecakiem wybrałem drogę leniwca – taxi kosztowało 15 MOP, czyli może 7 złotych.
Lotnisko całkiem przyjemne, nieduże.
Odprawa AirAsia odbywała się w samym rogu terminalu. Odprawiane są dwa loty przy dwóch oddzielnych stanowiskach, są też dwa wspólne stanowiska drop off, tylko idzie jakoś strasznie wolno. Osoba przede mną chyba po raz pierwszy leciała samolotem, bo nie mogła zrozumieć do czego służy karta pokładowa. Ze mną poszło już szybciej ;-) Zostałem tylko poproszony o wydruk potwierdzenia lotu wylotowego z Malezji.
Na samym lotnisku nie ma nic ciekawego, jest tylko kilka sklepów raczej drogich marek i salonik biznesowy, do którego wszedłem na kartę Priority Pass na drugie śniadanie.
Długo nie posiedziałem, bo chciałem zrobić zdjęcia samolotów i oto co zastałem: pasiasta lowcostowa konkurencja AirAsia
W tle zaparkowany A321 Air Macau
A tymczasem się rozpadało… i w tym deszczu wylądował mój Airbus A320 9M-AQQ z sharkletami. Jest to pierwszy egzemplarz A320 z tym dodatkiem jaki kiedykolwiek dostarczono liniom lotniczym :-) Szczęście mi dopisuje.