Fotele sprawiają wrażenie wygodnych i rzeczywiście takie są. Mnie podoba się zastosowanie sztywnych zagłówków, w których „rogi” nie składają się pod ciężarem głowy.
Jeśli będziecie stali przed wyborem góra czy dół to zdecydowanie polecam górę. Oprócz lepszego ustawienia foteli (2-4-2 vs. 3-4-3 na dole), fotele przy oknem dysponują schowkami pod oknami, dzięki czemu miałem masę miejsca dla siebie i swoich rzeczy. Miejsce 81A miało 2 oddzielne schowki pod oknem.
Każdy fotel dysponuje dużym dotykowym ekranem IFE o niezłej rozdzielczości. Oprócz tego pasażer ma do dyspozycji gniazdo USB i zwykłe gniazdko 110V pod podłokietnikiem. Co mi się nie podobało? Po pierwsze jak to w Airbusie A380 okna, które wydają się duże, tak naprawdę są normalnej wielkości i są dość oddalone od pasażera.
Nie wiem też dlaczego BA instaluje pod fotelami tak duże skrzynki do systemu rozrywki. Ja rozumiem, że można wsadzić jedną, ale dwie pod jednym fotelem? Może to w zamian za te schowki pod oknami? Miejsce B nie miało niczego, co by mogło ograniczać miejsce na nogi. Tak, tak, lecimy do Hong Kongu
;-)
W czasie przyjmowania pasażerów na pokład w kabinie włączone było niebieskie oświetlenie mood lighting. Ten A380 bardzo przypominał wnętrzem design Dreamlinerów.
Start odbył się niestety z półgodzinnym opóźnieniem przez konieczność wykonania dodatkowego odladzania. Po starcie kapitan obrał kierunek na północ:
W zestawie każdego pasażera znalazły się słuchawki (zwróćcie uwagę, że na normalnym mini-jacku! Można używać swoich własnych słuchawek bez konieczności używania przejściówki) oraz szczoteczka do zębów i pasa. Na opakowaniu od szczoteczki znalazła się informacja, że zasłonka na oczy i skarpetki dostępne są na żądanie. Stawiam, że mało kto zauważył
;-) A czego pasażerowie nie widzieli, to BA zaoszczędziło
;-)
Na rozpoczęcie serwisu pokładowego czekaliśmy bardzo długo – wydaje mi się, że nastąpiło to w okolicach końca Morza Bałtyckiego. Załoga najpierw obsłużyła klasę World Traveler Plus, a dopiero później zajęła się klasą ekonomiczną. Na początek napoje i przekąska w postaci bardzo dobrych miniprecelków o smaku fromage.
Na obiad znowu trzeba było długo czekać – nie wręczono pasażerom menu, a do wyboru były kurczak i makaron z serem. Wybrałem tę pierwszą opcję i na pewno nie był to trafny wybór. Czy lepszy od makaraonu nie wiem. Sam kurczak swoją konsystencją przypominał za miękkie żylaste coś, pływał jednak w całkiem niezłym lekko ostrawym sosie. Warzywa pod ryżem były ledwo zjadliwe. Dwie rzeczy które mi smakowały na poniższej tacce to surówka z czerwonej kapusty i deser o smaku jabłkowo-jagodowym. Bułka była zimna (czuć, że wyjęta prosto z lodówki) i sztuczna. Po prostu słabo.
W zestawie pasażera nie mogło oczywiście zabrać poduszki i całkiem niezłej jakości koca.
Pora spać. Miałem okazję siedzieć tuż przy panelach sterujących oświetleniem w tej sekcji kabiny i przy panelu obsługi IFE i widziałem, że cabin crew walczyli z ich obsługą. Nie potrafili ustawić tego co chcieli, ogłoszenia szefa pokładu było czasem słychać w naszej sekcji kabiny, a czasem nie. Gdy obsługa pokładowa w końcu znalazła program do oświetlenia kabiny na noc, zapalili rozświetlające wszystko lampy pokazujące wyjścia awaryjne i nie potrafili tego wyłączyć. No cóż…
Obejrzałem jeszcze kilka pozycji z systemu rozrywki pokładowej. Bardzo mi się podobało, że BA załadowało kilka naprawdę fajnych dokumentów z BBC. Później krótki sen. Rano okazało się, że za oknem nic tylko chmury…
Serwis śniadaniowy rozpoczął się na dwie godziny przed lądowaniem. Tak konkretnie to zapaliło się wtedy światło – zanim załoga była gotowa do podania jedzenia minęło jeszcze dobre pół godziny. Do wyboru śniadanie angielskie lub klasyczna lotnicza fritata. Jako, że dla mnie hasło „śniadanie angielskie” znaczy to samo co „bierz cokolwiek innego, ale nie to”, wybór stał się oczywisty
;-) I tak przede mną wylądowało śniadanie:
Fritata moim zdaniem nienajgorsza, sok pomarańczowy też, ale reszta…
;-) najfajniejsza była sucha bułka z rodzynkami i cynamonem, która nie powinna przejść nigdy przez kontrolę bezpieczeństwa, bo pewnie rzucenie nią we współpasażera mogło by spowodować szkody fizyczne i psychiczne
;-) Wiem, że Paweł wziął angielskie śniadanie… tego błędu się nie popełnia
;-) później go żałował. Niestety podczas całego lotu nie można było przechodzić z pokładu górnego na dolny, ani odwrotnie, tak więc nie wpadłem z kurtuazyjną wizytą do Pawła. W economy, ani na góre, ani na dole nie było ani jednego wolnego miejsca. Lekko po czasie rozkładowym zbliżamy się do portu lotniczego w Hong Kongu.
Niestety widoczność za oknem ograniczona dość mocno przez smog, więc widoki nieciekawe…
Dzień 3 Hong Kong i przelot Cathay Pacific Airways HKG-AKL Formalności po lądowaniu zajęły bardzo krótko – jeszcze tylko wizyta w transfer desku celem wydrukowania mojej karty pokładowej na wieczorny lot do Auckland (Pawłowi bez problemu wydrukowali ją już w Barcelonie) i możemy ruszać na miasto. No prawie możemy – przydało by się zostawić jeszcze bagaż w przechowalni. Ta znajduje się w przejściu między terminalem 1, a terminalem 2. Koszt zostawienia jednej sztuki bagażu to 10 HKD za godzinę lub 120 HKD za dobę. Bagaż jest skanowany pod kątem materiałów niebezpiecznych i cała procedura trwa chwilę. Do centrum z lotniska najlepiej się dostać często kursującym pociągiem airport express, który kosztuje 100 HKD w jedną stronę (jakieś 35 zł). Jeżeli chcemy wracać tego samego dnia na lotnisko, to taki bilet powrotny kosztuje dokładnie tyle samo. Pociąg do centrum jedzie dokładnie 23 minuty. Plan na Hong Kong to: zobaczenie panoramy miasta, przejście się aleją gwiazd i dotarcie do słynącej z Dim Sumów restauracji Tim Ho Wan, którą opisałem w moim raporcie z podróży do Azji. Udało się zrealizować tylko 2/3 z tych celów. Panorama miasta niestety schowała się za smogową mgłą…
Niestety nie udało mi się trafić z powrotem do restauracji. Nie mogłem zlokalizować charakterystycznego znaku do niej prowadzącego
:-( No ale wycieczka przynajmniej zobaczyła kilka prawdziwych ulic Hong Kongu.
Nie będę Wam opisywał swoich wrażeń z Hong Kongu, bo być może kiedyś jak będziecie chcieli wrzucę tu moją relację z mojej podróży m.in. właśnie tam
;-) Wróćmy do relacji dotyczącej Nowej Zelandii
;-)
Na lotnisku pojawiliśmy się tuż przed godziną 19.00. Okazało się, że nasz lot do Auckland już w tym momencie opóźniony jest o 40 minut. Za to lecieć będziemy z bramki niemal tuż za kontrolą bezpieczeństwa.
My natomiast myślimy tylko o jednym – znaleźć prysznic
;-) Na lotnisku w Hong Kongu nie jest to trudne. Najprościej skorzystać z płatnego saloniku Plaza znajdującego się w okolicach bramki 1. Wejście do saloniku kosztuje 180 HKD, można też skorzystać z karty Priority Pass. Salonik jest bardzo przyjemnie urządzony i oferuje całkiem niezły zestaw darmowych przekąsek i napojów, jednak alkohole są płatne dodatkowo.
Pawłowi udało się zdobyć wejście pod prysznic od razu, ja natomiast zostałem zapisany na listę i gdy prysznic był gotowy, zostałem wywołany i zaprowadzony przez salonik dla pierwszej klasy do eleganckiego prysznica.
Tego było mi trzeba! Teraz może nie odstraszę współpasażera, który na mnie trafi
;-)
Boarding do Airbusa A340-300 odbędzie się z bramki numer 3, jednak podawana godzina odlotu przestawiona na 21.40 wydaje się mało realną, ze względu na to, że samolot został podłączony do rękawa dopiero tuż przed 21.00.
W końcu rozpoczęło się wpuszczanie na pokład – wszędzie dookoła słychać było polskie głosy. Czyżby ta sama promocja?
;-)
Wnętrze naszego leciwego już, bo szesnastoletniego A340 B-HXE wygląda tak:
Fotel ma dość dziwną budowę, gdyż bazuje na nieruchomej plastikowej ramie do której przyczepione są miękkie dopasowujące się do pleców oparcia. Rozłożenie fotela wygląda tak, że siedzisko wysuwa się do przodu, a oparcie obniża, jednak plastikowa rama nie pochyla się do tyłu.
Ciekawostką dla mnie są poduszki powietrzne przyczepione do pasów bezpieczeństwa – jeszcze z czymś takim się chyba nie spotkałem…
Przed sobą znajduję około 10-calowy ekran LCD służący do obsługi pokładowego systemu rozrywki – widać, że system ten jest nieco starszej generacji niż najnowszy system BA, jednak po jego uruchomieniu okazało się, że to tylko ruchoma mapa trąci myszką.
Startujemy lekko po 22.00, z godzinnym opóźnieniem. Trasa wznoszenia biegnie dokładnie nad centrum Hong Kongu.
Chwilę po starcie rozdane zostaje menu na dzisiejszy rejs.
Zacznę od końca. Do picia dostępne są: Johnnie Walker Black Label, koniak, wódka, gin, rum, wina białe: Mosel Riesling Feinherb (niemieckie, 2011), Eaglewood Falls (kalifornijskie, 2012) oraz wino czerwone Maison Belleroche Cabarnet Sauvignon (francuskie, 2011). Do wyboru też piwa, napoje gazowane i soki.
Dziś do wyboru na obiad mamy 3 opcje w menu: - kurczak słodko-kwaśny z ryżem smażonym na jajku oraz melon - wieprzowina z grzybami w sosie, kartofle puree z zielonym groszkiem, marchewką i zieloną fasolą - opcja wegetariańska: makaron-muszelki w kremowym sosie pomidorowo-szpinakowym z orzeszkami i parmezanem. Do tego zestaw obowiązkowy: sałatka z szynką z kurczaka i sałatą z dresingiem włoskie vinaigrette, ciepła bułeczka z solonym masłem i lody waniliowe Haagen Dazs. Jednak zanim skosztujemy podniebnego obiadu dostajemy przekąskę – napój do wyboru oraz orzeszki solone.
Pora przejść do rzeczy, z powyższego wybrałem opcję z makaronem i w sumie się nie zawiodłem.
Makaron był przyrządzony tak jak trzeba, nie rozgotowany, w fajnym sosie. Do tego moje ulubione lody
;-) Między BA, a Cathayem jest przepaść jeśli chodzi o obiad.
Pani też się załapała na fotkę
;-)
Kilka godzin później pół Airbusa już śpi…
Mając trochę wolnego czasu usiadłem do pisania tego posta
;-) Chwila minęła, a my już nad Morzem Tasmana. Ani jednej chmurki! I oby nad lądem tak zostało
:-)
Na śniadanie, a w zasadzie brunch do wyboru są dwie opcje: - wołowina i słodkie ciastko z masłem i konfiturami oraz - fritata (a to niespodzianka
;-) ) z kukurydzą i szpinakiem pod sosem kremowym, kawałek bekonu, norymberska kiełbaska i podgrzane pomidorki cherry. Zestaw obowiązkowy to tym razem sałatka ze świeżych owoców, jogurt owocowy, ciepła bułeczka z masłem i dżemem. Wybrałem zestaw drugi i wyglądał on tak:
W porównaniu do BA… nie ma czego porównywać
;-) wszystko było naprawdę dobre, dobrze doprawione. Tygrysm jest zadowolony z posiłków w Cathay’u
;-)
Tacki zostały szybko zabrane, gdyż pora na podejście do lotniska Auckland International. Pogoda pochmurna z przejaśnieniami...
Lądowanie miało miejsce 1 godzinę i 15 minut po czasie. Oznacza to, że miałem 105 minut na przejście przez odprawę paszportową, odebranie bagażu, prześwietlenie go pod kątem zagrożeń organicznych (Nowozelandczycy mają fioła na tym punkcie), złapanie autobusu do centrum i przejście na piechotę do terminalu autobusowego. Wydawało się to niewykonalne, ale jednak na szczęście się udało
:D Dwie godziny po wyjściu z terminalu byłem już w drodze do Paihia. Wyjeżdżając z Auckland zdążyłem jeszcze zrobić zdjęcie panoramy centrum tego miasta.
Dodam jeszcze, że z lotniska do centrum najlepiej się dostać autobusem Airbus Express. Bilety można kupić online, lub po wyjściu z terminalu. Podróż do centrum trwa około 40-50 minut.
Po drodze zaczęło mnie łapać zmęczenie - dużą część 3,5-godzinnej trasy przespałem
;-) Nie mniej jednak zacząłem czuć prawdziwe lato...
I w końcu dojechałem do Paihii położonej przy Bay of Islands (Zatoka Wysp). Jutro jadę na wycieczkę na przylądek Reinga, czyli północny koniec Nowej Zelandii. Więcej o wycieczce i o samej Paihii w kolejnym wpisie
;-)
Dzień 5 - Przylądek Reigna
Dziś udaję się na samą północ Nowej Zelandii. Wycieczkę organizuje firma AwesomeNZ i można ją kupić w ramach Flexipassa. Normalny koszt całodniowego wypadu z Paihii to 119 NZD, czyli aktualnie 303 zł. Zanim przeczytacie ten post, a jeśli nie czytaliście mojej poprzedniej relacji, polecam zapoznać się z niezbędną wiedzą nt. Nowej Zelandii. Pozwolę sobie zacytować siebie samego (to z lenistwa
;-) )
Quote:
Rdzennymi mieszkańcami Nowej Zelandii są Maorysi. Jest to lud wywodzący się z Polinezji, uważa się że zasiedlili Wyspę Północną w XIII wieku. Legenda głosi, że jeden z wodzów Maorysów przybył do Nowej Zelandii i nazwał ją Aotearoa, czyli Kraj Białej Chmury (stąd moje dzisiejsze przywitanie z Wami w ten sposób). Maorysi są znani ze swej charakterystycznej sztuki tatuażu, do której nawiązania znajdują się w wielu miejscach w Nowej Zelandii - chociażby Air New Zealand bardzo chętnie korzysta z motywów Maori. Wiele osób tu mieszkających ma rysy twarzy mniej lub bardziej podobne do maoryskich, zastanawiałem się jak Wam wyjaśnić te rysy, ale chyba najlepiej odda to ten znajdujący się na Quay Street pomnik:
Dodam jeszcze, że istnieje lista 100 zwrotów wywodzących się z maoryskiego, które wypada Nowozelandczykowi znać - chyba najpopularniejszym jest "Kia Ora", tradycyjne powitanie tłumaczone jako "bądź zdrów". Drugim najbardziej rozpoznawalnym jest haka.
O hace też później przypomnę, ale teraz wróćmy do relacji "na żywo"
:-)
Wyjazd odbywa się spod przystani, czyli z centralnego punktu Paihii. Na miejscu trzeba się stawić o 7.10... nie muszę chyba mówić, że o tej godzinie w miasteczku kompletnie nic się nie dzieje
;-) Przy okazji załapałem o co chodziło sinusowi z tym pianinem przy którym miało być wifi. Pianino stoi jak najbardziej, wifi nie ma
;-)
Pora wsiadać do naszego białego autobusu... ale czy na pewno autobusu? Okazuje się, że te autobusy są zrobione na bazie ciężarówki Scania i specjalnie przystosowane do jazdy po 90 Mile Beach, która też jest w programie dzisiejszej wycieczki. Pod przystań podjeżdżają 3 autobusy, gdyż chętnych jest na tyle dużo, by jechały 3 równoległe drużyny. Na szczęście nie oznacza to, że organizator zapełnił autobusy tak, że się nie da szpilki wcisnąć - u nas było zajęte około 70% miejsc. Dodatkowo, każda ekipa miała inną kolejność dojeżdżania do kolejnych punktów programu, by nie robić ścisku przy każdej atrakcji. Fajnie.
Za długo jednak nie przyszło nam się cieszyć, bo nasz kierowca-przewodnik stwierdził, że coś jest nie tak z układem kierowniczym naszego busa i musieliśmy poczekać godzinę na podmianę. Podobno w tym drugim szwankowała skrzynia biegów, ale nie zagrażało to bezpieczeństwu, więc w drogę!
Pierwszy stop to Manginangina, 500-metrowa ścieżka wewnątrz rdzennego nowozelandzkiego lasu. W całej Nowej Zelandii żyje około 2000 gatunków roślin. Oprócz srebrnych paproci (znanych z godła NZ) w lesie można spotkać charakterystyczne dla Wyspy Północnej drzewa kauri.
Kauri (po polsku agatis nowozelandzki) to największe objętością (ale nie wysokością) drzewo w Nowej Zelandii. Rozwinięte może sięgać 50 metrów wysokości. Bardziej istotny jest fakt, że są to jedne z najstarszych drzew na Świecie - ich historia sięga jury, czyli okresu od 190 do 135 milionów lat p.n.e. Drzewo tego gatunku rośnie powoli i zanim osiągnie swój maksymalny rozmiar wzrost może trwać nawet 2000 lat. Największy znany kauri miał średnicę 8,54m i wysokość 26,86m. Najstarszy kawałek drewna na Świeie pochodzi właśnie z kauri.
Kolejny przystanek na naszej drodze to miejscowość Taipa w zatoce Doubtless Bay. Wierzy się, że to właśnie tutaj po raz pierwsy przypłynęli osadnicy z Polinezji, którzy są przodkami ludów nowozelandzkich. Plemiona maoryskie słynęły ze swojej brutalności i kanibalizmu. Jednak w kanibaliźmie nie chodziło o zaspokojenie głodu, lecz o pokazanie wyższości nad pokonanym wrogiem. Istnieje pewna legenda mówiąca o angielskim statku kupieckim mającym na pokładzie 72-osobową załogę, która w ramach rozrywki postanowiła przetrzymać i torturować pewnego Maorysa. Nie wiedzieli jednak, że ta osoba to sym ówczesnego władcy plemienia rządzącego tym terenem. Efektem tego zajścia był atak na statek i rozgromienie załogi. 68 osób skończyło jako obiad.
Ruszamy dalej - tym razem już bezpośrednio na przylądek Reinga. Miejsce to w języku Maori to Te Rerenga Wairua. Słowo Reinga oznacza "Underwood", czyli podszyt lasu. Nazwa ta została nadana przylądkowi przez Kupe, pierwszego maoryskiego podróżnika, którzy przybył z legendarnej ziemi Maori na zachodnim Pacyfiku - Hawaiki. W kulturze Maori jest to miejsce święte, bo właśnie tutaj według ich wierzeń dusze wchodzą do świata zmarłych.
Według mitologii Maori dusze przybywają tu by wspinać się po korzeniach 800-letniego drzewa, które prowadzą je do Hawaiki, legendarnej świętej ziemii Maori. Drzewo to widać na skale na poniższym zdjęciu:
Endrju jak sie dowie to pewnie przestanie LOTem latać...
:D Do miasta można się dostać albo kolejką jeżdżącą z Terminalu 2, albo autobusami AC1 i AC2 ruszającymi odpowiednio z pierwszego i drugiego terminala. Ja uwierzyłem google maps, które stwierdziło, że najlepiej zrobię wsiadając w AC1 (koszt biletu z lub na lotnisko w Barcelonie 5,90 EUR) do Placa d'Espanya i dalej pojadę metrem. Tak też zrobiłem. Autobusy kursują co 5 minut, dzięki czemu nie są zatłoczone.tak na przyszłość: jest jeszcze autobus 46, za 2,15euro jeśli nie masz T-10
;)
Świetna relacja z wymarzonej dla wielu podróży, czekamy na więcej
;) Sprawia, że przeglądając ją planuje się podobną wycieczkę.Super zdjęcia, tylko 11 i 12 od końca są takie same
8-)
namteH, dzięki za podpowiedź. Na pewno się przyda w przyszłości
;-)Pabloo, jakoś tak źle mi się skopiowało
;-)To, że relacja jest "na żywo" oznacza interakcję. Czekam na wszelkie wskazówki i uzupełnianie moich wiadomości jeśli macie taką ochotę
;-)Pozdrawiam,tygrysm
Bezapelacyjnie, do samego końca czyta się rewelacyjnie. Znakomita relacja zawierająca dużo ciekawych informacji a także bombowe zdjęcia wzbudzające podziw i zazdrość.
Relacja świetna, ale autor chyba nie jest fanem hikingu. 2 razy w NZ i ani słowa o Abel Tasman NP, Tongario Crossing, lodowcach, a Mount Cook tylko z perspektywy przystanku autobusowego
:)
dexMorgan, dzięki
:-)kla7, dzięki za info, bardzo dawno nie byłem w Tesco
;-)student, dzięki
;-) Cieszę się, że Ci się podoaba
:)blasto, owszem, nie jestem fanem hikingu
:) Lodowców strasznie żałuję, zabrakło mi na nie czasu...
Hejka! Super opowieść
:) Bardzo fajnie mi się czytało Twoją relację, czekałam na nowe wpisy. Ciekawa jestem ile kosztował Cię ten wyjazd (w całości). Mógłbyś zrobić takie podsumowanie, podając ceny biletów lotniczych, autobusowych, hoteli, wyżywienia itp.?
:) Druga sprawa, prowadzisz może jakiegoś bloga, albo prowadzisz konto na facebooku, na którym można by sobie przeczytać i obejrzeć relację z innych Twoich podróży? Pozdrawiam
:)
Quote:Idę jeszcze na ostatnie zakupy. Postanowiłem się skusić na wypróbowanie reklamowanego tu nowozelandzkiego środka 1Above, który ponoć ma zbawienny wpływ na zmieniających strefy czasowe. Wyczytałem w Internecie bardzo pozytywne opinie na jego temat, więc pobawię się w króliczka doświadczalnego. W powyższych buteleczkach znajduje się 100 ml koncentratu minerałów i witamin - głównie z rodziny B. Zawartość buteleczki należy zmieszać z 900 ml wody i pić taką miksturę przez 5 godzin lotu. Ja mam przed sobą prawie dobę w samolotach, więc wyposażyłem się w 4 buteleczki zamkniete w woreczku spełniającym wytyczne kontroli bezpieczeńswa. Koszt "kuracji" 30 AUD.I jak się sprawdziła ta magiczna receptura ?
tygrysm napisał:Pan cały czas stał na tarasie i opowiadał jak teraz Twój drewniany taras (deck) będzie błyszczał
;-)
:lol:
Polska/Sosnowiec - październik 2013.Mógłbyś wrzucić więcej zdjęć z Waitomo Caves?Rewelacyjna relacja, uważam ją za jedną z lepszych jakie czytałem. Pieczołowitość w opisywaniu szczegółów, wszelkie alegorie, wtrącenia i historie najwyżej klasy! Nie wypada pominąć kunsztu fotografa, niektóre zdjęcia wyjątkowo piękne! Super przygoda!
;)
Portobello, dziękuję, cieszę się że Ci się podobało
:-)Podsumowanie masz troszkę powyżej
:-) Żeby było dokładniej:bilet z Barcelony do Auckland i z powrotem przez Sydney do Barcelony: około 2400 złBilety na loty krajowe: około 350 złBilety na autobusy, wycieczki całodniowe w ramach Flexipassa: 838 złNoclegi: około 3000 zł (to można było zdecydowanie potanić)Wstępu, atrakcje, lokalny transport: około 1300Jedzenie, utrzymanie: około 2000 złJestem na fb, ale nie bloguję tam
;-) Podeślę Ci zaraz na PW linki do moich innych relacji, bo wg. regulaminu nie mogę tu podawać linków do innych forów.Też pozdrawiam!
:)JIK, sprawdziła się! Albo mikstura albo efekt placebo, ale nie miałem żadnych problemów ze zmianą czasu o te 10 godzin. Widziałem sporo pozytywnych opinii w Internecie, w tym jakąś od członka załogi pokładowej jednej z dużych linii, więc chyba działa
:-)RomeY, Nie, na razie 1Above jest dostępne tylko w Nowej Zelandii i Australii lub przez Internet, ale z tego co czytałem ma się to szybko zmienić.BartoszSz,
:-) Po prostu Tesco mi nie po drodze
:-)Niestety zdjęć z Waitomo Caves więcej nie mam, bo tam nie można było robić zdjęć, bo flash powoduje, że larwy przestają świecić. Te jak nie świecą, to nie łapią pożywienia i giną. Można za to znaleźć kilka oficjalnych zdjęć: http://www.waitomo.com/Glowworm-Caves/P ... llery.aspxCieszę się, że relacja przypadła Ci do gustu
:-) Daj znać jeśli masz ochotę poczytać więcej to podeślę więcej linków
;-)Pozdrawiam z... z pracy
;-)tygrysm
Ciekawe, ze wiekszosc z kilku (kilkunastooosobowej) ekipy, ktora leciala tymi lotami co ja do/z Nowej Zelandii miesiac temu, stwierdza dokladnie to co Ty - ze owszem, jest to piekny kraj, ale chyba nie na tyle, aby tam wrocic. Osobiscie uwazam, ze chyba to troche przereklamowane miejsce. Jesli mialabym w przyszlosci wybor, to rowniez wybralabym Australie. Spedzilam tam tylko jeden dzien, akurat trafiajac na slynne swieto, ale wystarczylo to aby zachwycic
;)Zapomnialam dodac ze relacja swietna! Chetnie poczytam cos znowu w przyszlosci
:)
Już dużo razy słyszałem podobne opinie o Nowej Zelandii
:-) Nie mniej jednak zawsze warto pojechać i samemu się przekonać
;-)Ja w zeszłym roku spędziłem 3 tygodnie w Australii i strasznie polecam wszystkim - ze względu na przesympatycznych ludzi, bezproblemowość w każdym możliwym wydaniu i... zwierzęta
:-) Australia wciąga
tygrysm napisał:Już dużo razy słyszałem podobne opinie o Nowej Zelandii
:-) Nie mniej jednak zawsze warto pojechać i samemu się przekonać
;-)Ja w zeszłym roku spędziłem 3 tygodnie w Australii i strasznie polecam wszystkim - ze względu na przesympatycznych ludzi, bezproblemowość w każdym możliwym wydaniu i... zwierzęta
:-) Australia wciągaAch te australijskie zwierzęta: http://www.youtube.com/watch?v=kdihHnaOQsk A co do NZ to ja ruszam równo za tydzień. Nakupuję tego cudu na jetlag.
Bardzo chętnie też poczytam inne relacje, szczególnie te z Austali! Poproszę też jakieś linki na PM. Mi się marzy wyjazd do Nowej Zelandi więc nie ukrywam zachwytu nad tą relacją! Cudo!!!!!Ciekawa jestem kolejnych podróży tzn relacji, zwłaszcza że także w czerwcu wybieram się na tydzień na Islandię z ekipą
:)No nie wspomnę już o Stanach!!!Pozdrawiam
:)
Widzę, że w USA też planujesz pełną pętlę samolotem. Znowu bez wypożyczania auta? Pewnie o tym wiesz, ale domestic F w USA nie daje nawet wstępu do saloników (jeśli nie masz statusu).
sajko, cieszę się że Ci się podobało
:-) zaraz Ci wyślę linki na PW w tym do relacji z Australii i Nowej Zelandii sprzed roku
;-)blasto, nie - tam w niektórych miejscach na pewno wypożyczę samochód, bo inaczej się nie da. Na pewno w Calgary (parki narodowe na północ od Calgary to bajka
;-) ), Yellowstone i Las Vegas
:-)Wiem, niestety statusu wpuszczającego do saloników mieć nie będę, ale nadal mam kartę Priority Pass
;-)
Wspaniała relacja! Miło poczytać i powspominać, bo zrobiłam podobną trasę w na Wyspie Północnej, na dodatek w zbliżonym terminie. Zbierałam się sama do opisania swoich doświadczeń, ale coś czuję, że nie zdołam przebić relacji autora
;). Mój sposób podróżowania był zdecydowanie odmienny, bo totalnie budżetowy- prawie nic nie wydałam na transport i noclegi. Jeśli kogoś interesuje hiking i hichhiking w NZ- służę radą
:)
Beatrix napisał:Wspaniała relacja! Miło poczytać i powspominać, bo zrobiłam podobną trasę w na Wyspie Północnej, na dodatek w zbliżonym terminie. Zbierałam się sama do opisania swoich doświadczeń, ale coś czuję, że nie zdołam przebić relacji autora
;). Mój sposób podróżowania był zdecydowanie odmienny, bo totalnie budżetowy- prawie nic nie wydałam na transport i noclegi. Jeśli kogoś interesuje hiking i hichhiking w NZ- służę radą
:)Pisz relację, a nie zakładaj z góry, że się nie spodoba
8-) Jaka nie będzie to rozbudzi wyobraźnię i na pewno zachęci do odwiedzenia. Bez żadnych rad na priv, tylko na forum, nie wiadomo kiedy i kto będzie zainteresowany
;)
A zwykłe eco tak:
Fotele sprawiają wrażenie wygodnych i rzeczywiście takie są. Mnie podoba się zastosowanie sztywnych zagłówków, w których „rogi” nie składają się pod ciężarem głowy.
Jeśli będziecie stali przed wyborem góra czy dół to zdecydowanie polecam górę. Oprócz lepszego ustawienia foteli (2-4-2 vs. 3-4-3 na dole), fotele przy oknem dysponują schowkami pod oknami, dzięki czemu miałem masę miejsca dla siebie i swoich rzeczy. Miejsce 81A miało 2 oddzielne schowki pod oknem.
Każdy fotel dysponuje dużym dotykowym ekranem IFE o niezłej rozdzielczości. Oprócz tego pasażer ma do dyspozycji gniazdo USB i zwykłe gniazdko 110V pod podłokietnikiem.
Co mi się nie podobało? Po pierwsze jak to w Airbusie A380 okna, które wydają się duże, tak naprawdę są normalnej wielkości i są dość oddalone od pasażera.
Nie wiem też dlaczego BA instaluje pod fotelami tak duże skrzynki do systemu rozrywki. Ja rozumiem, że można wsadzić jedną, ale dwie pod jednym fotelem? Może to w zamian za te schowki pod oknami? Miejsce B nie miało niczego, co by mogło ograniczać miejsce na nogi.
Tak, tak, lecimy do Hong Kongu ;-)
W czasie przyjmowania pasażerów na pokład w kabinie włączone było niebieskie oświetlenie mood lighting. Ten A380 bardzo przypominał wnętrzem design Dreamlinerów.
Start odbył się niestety z półgodzinnym opóźnieniem przez konieczność wykonania dodatkowego odladzania. Po starcie kapitan obrał kierunek na północ:
W zestawie każdego pasażera znalazły się słuchawki (zwróćcie uwagę, że na normalnym mini-jacku! Można używać swoich własnych słuchawek bez konieczności używania przejściówki) oraz szczoteczka do zębów i pasa. Na opakowaniu od szczoteczki znalazła się informacja, że zasłonka na oczy i skarpetki dostępne są na żądanie. Stawiam, że mało kto zauważył ;-) A czego pasażerowie nie widzieli, to BA zaoszczędziło ;-)
Na rozpoczęcie serwisu pokładowego czekaliśmy bardzo długo – wydaje mi się, że nastąpiło to w okolicach końca Morza Bałtyckiego. Załoga najpierw obsłużyła klasę World Traveler Plus, a dopiero później zajęła się klasą ekonomiczną. Na początek napoje i przekąska w postaci bardzo dobrych miniprecelków o smaku fromage.
Na obiad znowu trzeba było długo czekać – nie wręczono pasażerom menu, a do wyboru były kurczak i makaron z serem. Wybrałem tę pierwszą opcję i na pewno nie był to trafny wybór. Czy lepszy od makaraonu nie wiem. Sam kurczak swoją konsystencją przypominał za miękkie żylaste coś, pływał jednak w całkiem niezłym lekko ostrawym sosie. Warzywa pod ryżem były ledwo zjadliwe. Dwie rzeczy które mi smakowały na poniższej tacce to surówka z czerwonej kapusty i deser o smaku jabłkowo-jagodowym. Bułka była zimna (czuć, że wyjęta prosto z lodówki) i sztuczna. Po prostu słabo.
W zestawie pasażera nie mogło oczywiście zabrać poduszki i całkiem niezłej jakości koca.
Pora spać. Miałem okazję siedzieć tuż przy panelach sterujących oświetleniem w tej sekcji kabiny i przy panelu obsługi IFE i widziałem, że cabin crew walczyli z ich obsługą. Nie potrafili ustawić tego co chcieli, ogłoszenia szefa pokładu było czasem słychać w naszej sekcji kabiny, a czasem nie. Gdy obsługa pokładowa w końcu znalazła program do oświetlenia kabiny na noc, zapalili rozświetlające wszystko lampy pokazujące wyjścia awaryjne i nie potrafili tego wyłączyć. No cóż…
Obejrzałem jeszcze kilka pozycji z systemu rozrywki pokładowej. Bardzo mi się podobało, że BA załadowało kilka naprawdę fajnych dokumentów z BBC. Później krótki sen.
Rano okazało się, że za oknem nic tylko chmury…
Serwis śniadaniowy rozpoczął się na dwie godziny przed lądowaniem. Tak konkretnie to zapaliło się wtedy światło – zanim załoga była gotowa do podania jedzenia minęło jeszcze dobre pół godziny. Do wyboru śniadanie angielskie lub klasyczna lotnicza fritata. Jako, że dla mnie hasło „śniadanie angielskie” znaczy to samo co „bierz cokolwiek innego, ale nie to”, wybór stał się oczywisty ;-) I tak przede mną wylądowało śniadanie:
Fritata moim zdaniem nienajgorsza, sok pomarańczowy też, ale reszta… ;-) najfajniejsza była sucha bułka z rodzynkami i cynamonem, która nie powinna przejść nigdy przez kontrolę bezpieczeństwa, bo pewnie rzucenie nią we współpasażera mogło by spowodować szkody fizyczne i psychiczne ;-)
Wiem, że Paweł wziął angielskie śniadanie… tego błędu się nie popełnia ;-) później go żałował.
Niestety podczas całego lotu nie można było przechodzić z pokładu górnego na dolny, ani odwrotnie, tak więc nie wpadłem z kurtuazyjną wizytą do Pawła. W economy, ani na góre, ani na dole nie było ani jednego wolnego miejsca.
Lekko po czasie rozkładowym zbliżamy się do portu lotniczego w Hong Kongu.
Niestety widoczność za oknem ograniczona dość mocno przez smog, więc widoki nieciekawe…
Dzień 3 Hong Kong i przelot Cathay Pacific Airways HKG-AKL
Formalności po lądowaniu zajęły bardzo krótko – jeszcze tylko wizyta w transfer desku celem wydrukowania mojej karty pokładowej na wieczorny lot do Auckland (Pawłowi bez problemu wydrukowali ją już w Barcelonie) i możemy ruszać na miasto. No prawie możemy – przydało by się zostawić jeszcze bagaż w przechowalni. Ta znajduje się w przejściu między terminalem 1, a terminalem 2. Koszt zostawienia jednej sztuki bagażu to 10 HKD za godzinę lub 120 HKD za dobę. Bagaż jest skanowany pod kątem materiałów niebezpiecznych i cała procedura trwa chwilę.
Do centrum z lotniska najlepiej się dostać często kursującym pociągiem airport express, który kosztuje 100 HKD w jedną stronę (jakieś 35 zł). Jeżeli chcemy wracać tego samego dnia na lotnisko, to taki bilet powrotny kosztuje dokładnie tyle samo. Pociąg do centrum jedzie dokładnie 23 minuty.
Plan na Hong Kong to: zobaczenie panoramy miasta, przejście się aleją gwiazd i dotarcie do słynącej z Dim Sumów restauracji Tim Ho Wan, którą opisałem w moim raporcie z podróży do Azji. Udało się zrealizować tylko 2/3 z tych celów. Panorama miasta niestety schowała się za smogową mgłą…
Niestety nie udało mi się trafić z powrotem do restauracji. Nie mogłem zlokalizować charakterystycznego znaku do niej prowadzącego :-( No ale wycieczka przynajmniej zobaczyła kilka prawdziwych ulic Hong Kongu.
Nie będę Wam opisywał swoich wrażeń z Hong Kongu, bo być może kiedyś jak będziecie chcieli wrzucę tu moją relację z mojej podróży m.in. właśnie tam ;-) Wróćmy do relacji dotyczącej Nowej Zelandii ;-)
Na lotnisku pojawiliśmy się tuż przed godziną 19.00. Okazało się, że nasz lot do Auckland już w tym momencie opóźniony jest o 40 minut. Za to lecieć będziemy z bramki niemal tuż za kontrolą bezpieczeństwa.
My natomiast myślimy tylko o jednym – znaleźć prysznic ;-) Na lotnisku w Hong Kongu nie jest to trudne. Najprościej skorzystać z płatnego saloniku Plaza znajdującego się w okolicach bramki 1. Wejście do saloniku kosztuje 180 HKD, można też skorzystać z karty Priority Pass. Salonik jest bardzo przyjemnie urządzony i oferuje całkiem niezły zestaw darmowych przekąsek i napojów, jednak alkohole są płatne dodatkowo.
Pawłowi udało się zdobyć wejście pod prysznic od razu, ja natomiast zostałem zapisany na listę i gdy prysznic był gotowy, zostałem wywołany i zaprowadzony przez salonik dla pierwszej klasy do eleganckiego prysznica.
Tego było mi trzeba! Teraz może nie odstraszę współpasażera, który na mnie trafi ;-)
Boarding do Airbusa A340-300 odbędzie się z bramki numer 3, jednak podawana godzina odlotu przestawiona na 21.40 wydaje się mało realną, ze względu na to, że samolot został podłączony do rękawa dopiero tuż przed 21.00.
W końcu rozpoczęło się wpuszczanie na pokład – wszędzie dookoła słychać było polskie głosy. Czyżby ta sama promocja? ;-)
Wnętrze naszego leciwego już, bo szesnastoletniego A340 B-HXE wygląda tak:
Fotel ma dość dziwną budowę, gdyż bazuje na nieruchomej plastikowej ramie do której przyczepione są miękkie dopasowujące się do pleców oparcia. Rozłożenie fotela wygląda tak, że siedzisko wysuwa się do przodu, a oparcie obniża, jednak plastikowa rama nie pochyla się do tyłu.
Ciekawostką dla mnie są poduszki powietrzne przyczepione do pasów bezpieczeństwa – jeszcze z czymś takim się chyba nie spotkałem…
Przed sobą znajduję około 10-calowy ekran LCD służący do obsługi pokładowego systemu rozrywki – widać, że system ten jest nieco starszej generacji niż najnowszy system BA, jednak po jego uruchomieniu okazało się, że to tylko ruchoma mapa trąci myszką.
Startujemy lekko po 22.00, z godzinnym opóźnieniem. Trasa wznoszenia biegnie dokładnie nad centrum Hong Kongu.
Chwilę po starcie rozdane zostaje menu na dzisiejszy rejs.
Zacznę od końca. Do picia dostępne są: Johnnie Walker Black Label, koniak, wódka, gin, rum, wina białe: Mosel Riesling Feinherb (niemieckie, 2011), Eaglewood Falls (kalifornijskie, 2012) oraz wino czerwone Maison Belleroche Cabarnet Sauvignon (francuskie, 2011). Do wyboru też piwa, napoje gazowane i soki.
Dziś do wyboru na obiad mamy 3 opcje w menu:
- kurczak słodko-kwaśny z ryżem smażonym na jajku oraz melon
- wieprzowina z grzybami w sosie, kartofle puree z zielonym groszkiem, marchewką i zieloną fasolą
- opcja wegetariańska: makaron-muszelki w kremowym sosie pomidorowo-szpinakowym z orzeszkami i parmezanem.
Do tego zestaw obowiązkowy: sałatka z szynką z kurczaka i sałatą z dresingiem włoskie vinaigrette, ciepła bułeczka z solonym masłem i lody waniliowe Haagen Dazs.
Jednak zanim skosztujemy podniebnego obiadu dostajemy przekąskę – napój do wyboru oraz orzeszki solone.
Pora przejść do rzeczy, z powyższego wybrałem opcję z makaronem i w sumie się nie zawiodłem.
Makaron był przyrządzony tak jak trzeba, nie rozgotowany, w fajnym sosie. Do tego moje ulubione lody ;-) Między BA, a Cathayem jest przepaść jeśli chodzi o obiad.
Pani też się załapała na fotkę ;-)
Kilka godzin później pół Airbusa już śpi…
Mając trochę wolnego czasu usiadłem do pisania tego posta ;-) Chwila minęła, a my już nad Morzem Tasmana. Ani jednej chmurki! I oby nad lądem tak zostało :-)
Na śniadanie, a w zasadzie brunch do wyboru są dwie opcje:
- wołowina i słodkie ciastko z masłem i konfiturami oraz
- fritata (a to niespodzianka ;-) ) z kukurydzą i szpinakiem pod sosem kremowym, kawałek bekonu, norymberska kiełbaska i podgrzane pomidorki cherry.
Zestaw obowiązkowy to tym razem sałatka ze świeżych owoców, jogurt owocowy, ciepła bułeczka z masłem i dżemem.
Wybrałem zestaw drugi i wyglądał on tak:
W porównaniu do BA… nie ma czego porównywać ;-) wszystko było naprawdę dobre, dobrze doprawione. Tygrysm jest zadowolony z posiłków w Cathay’u ;-)
Tacki zostały szybko zabrane, gdyż pora na podejście do lotniska Auckland International. Pogoda pochmurna z przejaśnieniami...
Lądowanie miało miejsce 1 godzinę i 15 minut po czasie. Oznacza to, że miałem 105 minut na przejście przez odprawę paszportową, odebranie bagażu, prześwietlenie go pod kątem zagrożeń organicznych (Nowozelandczycy mają fioła na tym punkcie), złapanie autobusu do centrum i przejście na piechotę do terminalu autobusowego. Wydawało się to niewykonalne, ale jednak na szczęście się udało :D Dwie godziny po wyjściu z terminalu byłem już w drodze do Paihia. Wyjeżdżając z Auckland zdążyłem jeszcze zrobić zdjęcie panoramy centrum tego miasta.
Dodam jeszcze, że z lotniska do centrum najlepiej się dostać autobusem Airbus Express. Bilety można kupić online, lub po wyjściu z terminalu. Podróż do centrum trwa około 40-50 minut.
Po drodze zaczęło mnie łapać zmęczenie - dużą część 3,5-godzinnej trasy przespałem ;-) Nie mniej jednak zacząłem czuć prawdziwe lato...
I w końcu dojechałem do Paihii położonej przy Bay of Islands (Zatoka Wysp). Jutro jadę na wycieczkę na przylądek Reinga, czyli północny koniec Nowej Zelandii. Więcej o wycieczce i o samej Paihii w kolejnym wpisie ;-)
Dziś udaję się na samą północ Nowej Zelandii. Wycieczkę organizuje firma AwesomeNZ i można ją kupić w ramach Flexipassa. Normalny koszt całodniowego wypadu z Paihii to 119 NZD, czyli aktualnie 303 zł. Zanim przeczytacie ten post, a jeśli nie czytaliście mojej poprzedniej relacji, polecam zapoznać się z niezbędną wiedzą nt. Nowej Zelandii. Pozwolę sobie zacytować siebie samego (to z lenistwa ;-) )
Dodam jeszcze, że istnieje lista 100 zwrotów wywodzących się z maoryskiego, które wypada Nowozelandczykowi znać - chyba najpopularniejszym jest "Kia Ora", tradycyjne powitanie tłumaczone jako "bądź zdrów". Drugim najbardziej rozpoznawalnym jest haka.
O hace też później przypomnę, ale teraz wróćmy do relacji "na żywo" :-)
Wyjazd odbywa się spod przystani, czyli z centralnego punktu Paihii. Na miejscu trzeba się stawić o 7.10... nie muszę chyba mówić, że o tej godzinie w miasteczku kompletnie nic się nie dzieje ;-) Przy okazji załapałem o co chodziło sinusowi z tym pianinem przy którym miało być wifi. Pianino stoi jak najbardziej, wifi nie ma ;-)
Pora wsiadać do naszego białego autobusu... ale czy na pewno autobusu? Okazuje się, że te autobusy są zrobione na bazie ciężarówki Scania i specjalnie przystosowane do jazdy po 90 Mile Beach, która też jest w programie dzisiejszej wycieczki. Pod przystań podjeżdżają 3 autobusy, gdyż chętnych jest na tyle dużo, by jechały 3 równoległe drużyny. Na szczęście nie oznacza to, że organizator zapełnił autobusy tak, że się nie da szpilki wcisnąć - u nas było zajęte około 70% miejsc. Dodatkowo, każda ekipa miała inną kolejność dojeżdżania do kolejnych punktów programu, by nie robić ścisku przy każdej atrakcji. Fajnie.
Za długo jednak nie przyszło nam się cieszyć, bo nasz kierowca-przewodnik stwierdził, że coś jest nie tak z układem kierowniczym naszego busa i musieliśmy poczekać godzinę na podmianę. Podobno w tym drugim szwankowała skrzynia biegów, ale nie zagrażało to bezpieczeństwu, więc w drogę!
Pierwszy stop to Manginangina, 500-metrowa ścieżka wewnątrz rdzennego nowozelandzkiego lasu. W całej Nowej Zelandii żyje około 2000 gatunków roślin. Oprócz srebrnych paproci (znanych z godła NZ) w lesie można spotkać charakterystyczne dla Wyspy Północnej drzewa kauri.
Kauri (po polsku agatis nowozelandzki) to największe objętością (ale nie wysokością) drzewo w Nowej Zelandii. Rozwinięte może sięgać 50 metrów wysokości. Bardziej istotny jest fakt, że są to jedne z najstarszych drzew na Świecie - ich historia sięga jury, czyli okresu od 190 do 135 milionów lat p.n.e. Drzewo tego gatunku rośnie powoli i zanim osiągnie swój maksymalny rozmiar wzrost może trwać nawet 2000 lat. Największy znany kauri miał średnicę 8,54m i wysokość 26,86m. Najstarszy kawałek drewna na Świeie pochodzi właśnie z kauri.
Kolejny przystanek na naszej drodze to miejscowość Taipa w zatoce Doubtless Bay. Wierzy się, że to właśnie tutaj po raz pierwsy przypłynęli osadnicy z Polinezji, którzy są przodkami ludów nowozelandzkich. Plemiona maoryskie słynęły ze swojej brutalności i kanibalizmu. Jednak w kanibaliźmie nie chodziło o zaspokojenie głodu, lecz o pokazanie wyższości nad pokonanym wrogiem. Istnieje pewna legenda mówiąca o angielskim statku kupieckim mającym na pokładzie 72-osobową załogę, która w ramach rozrywki postanowiła przetrzymać i torturować pewnego Maorysa. Nie wiedzieli jednak, że ta osoba to sym ówczesnego władcy plemienia rządzącego tym terenem. Efektem tego zajścia był atak na statek i rozgromienie załogi. 68 osób skończyło jako obiad.
Ruszamy dalej - tym razem już bezpośrednio na przylądek Reinga. Miejsce to w języku Maori to Te Rerenga Wairua. Słowo Reinga oznacza "Underwood", czyli podszyt lasu. Nazwa ta została nadana przylądkowi przez Kupe, pierwszego maoryskiego podróżnika, którzy przybył z legendarnej ziemi Maori na zachodnim Pacyfiku - Hawaiki. W kulturze Maori jest to miejsce święte, bo właśnie tutaj według ich wierzeń dusze wchodzą do świata zmarłych.
Według mitologii Maori dusze przybywają tu by wspinać się po korzeniach 800-letniego drzewa, które prowadzą je do Hawaiki, legendarnej świętej ziemii Maori. Drzewo to widać na skale na poniższym zdjęciu: